Rozmowa z Michałem Piechockim, Project Managerem z ARC rynek i Opinia, na temat badania przeprowadzonego przez ARC Rynek i Opinia dla agencji Ogilvy & Mather na potrzeby kampanii „Język polski jest ą-ę …” zorganizowanej z okazji Międzynarodowego Dnia Języka Ojczystego.
Czy Polacy dbają o poprawność językową swoich wypowiedzi?
– Z naszego badania zrealizowanego dla Ogilvy & Mather wynika, że respondenci nieco większą wagę przywiązują do wypowiedzi pisemnych niż do ustnych, zwłaszcza nieformalnych. Jednakże w obu przypadkach odsetek osób, które nie zawsze dbają o poprawność językową jest bardzo wysoki. Prawie 2/3 badanych (63%) internautów przyznaje, że nie dba o poprawność językową swoich wypowiedzi ustnych, zaś niemal połowa (48%) wypowiedzi pisemnych. To bardzo dużo.
Czy to oznacza, że pisząc np. podanie lub wniosek respondentom jest obojętne, czy zachowają poprawność pisowni?
Problem poprawnej pisowni w znacznej mierze dotyczy kontaktów nieformalnych, ze znajomymi: 67% respondentów nie używa polskich znaków w smsach, 48% – na chatach, 44% – posługując się komunikatorami. Niejako na drugim biegunie znajduje się komunikacja formalna: wypełniając oficjalne formularze czy wnioski aż 94% respondentów używa polskich znaków. Również w mailach i w wypowiedziach na forach jesteśmy bardziej skłonni do zachowania poprawności pisowni – w takich sytuacjach aż 77% osób stara się pisać poprawnie. Badani przyznają też, że dbałość w tym zakresie niezwykle ważna jest w pracy, w kontaktach biznesowych – aż 95% z nich przyznaje, że w takich sytuacjach zawsze używa znaków diakrytycznych.
Z czego może wynikać niechęć do stosowania znaków diakrytycznych?
Z naszego badania wynika, że respondenci są zgodni, iż „szeleszczące spółgłoski” oraz „ogonki” i kreseczki” przy niektórych literach są znakiem wyróżniającym język polski na tle innych języków. Jednocześnie przyznają, że omijają je w nieformalnych kontaktach, gdyż tak jest wygodniej i szybciej. Należy jednak zwrócić uwagę, że pominięcie znaków diakrytycznych może czasami całkowicie zmienić znaczenie przekazu. Poza tym, jeśli jesteśmy zgodni, że właśnie znaki diakrytyczne nasz język wyróżniają, to tym bardziej powinniśmy starać się je zachować.
Czy można wyróżnić wśród badanych jakąś grupę, która szczególnie dba lub nie dba o poprawność pisowni?
Zdecydowanie tak. W najmniejszym stopniu o poprawną pisownię dbają ludzie młodzi do 24 lat, czyli osoby, które w największym stopniu korzystają z szybkich, nowoczesnych form kontaktu. Im też zazwyczaj najbardziej zależy na wygodzie i szybkości. Zainteresowanie poprawną pisownią rośnie wraz z wiekiem – wśród osób powyżej 45 roku życia tylko 14% przyznaje, że nie zawsze używa znaków diakrytycznych.
źródło: ARC Rynek i Opinia
Kan
A może dlatego że alfabet GSM i tak ogonki obetnie Lol próżny twój trud i znój
Bo przecież nikt normalny nie będzie grzebał w ustawieniach żeby przestawić na utf
Co obetnie ? używasz Nokii 3310?
Z lenistwa nie używają ogonków, oraz ze zdzierstwa, bo smsy „aż” jeden grosz kosztują!
Tak, uważasz, każdy kupuje wielkie pakiety smsów i wysyła ich milion. Ludzie, którzy wysyłają 50 – 100 smsów miesięcznie płaca za sms zgodnie z cennikiem.
Ja w smsach nigdy nie stosuje polskich znaków diakrytycznych, dziś koszty nie grają już takiej roli jak kiedyś, ale to przyzwyczajenie z dawnych lat. Poza smsami w każdej innej wypowiedzi pisemnej oczywiście używam wszystkich znaków. Na maile bez polskich znaków często w ogóle nie odpowiadam.
No tak, tylko że w większości telefonów obsługę polskich znaków w wysyłanych smsach trzeba dopiero włączyć – inaczej ogonki zostaną obcięte. A po drugie (i to jest zapewne przyczyną pierwszego), sms zawierający polskie znaki może mieć tylko 70 znaków (możemy oczywiście napisać dłuższy, ale wtedy zostanie podzielony na kilka smsów co zwiększa koszt wysłania).
Problem jest banalnie prosty. Jeżeli bez polskich znaków podstawowy sms kosztuje 20 gr, to w sytuacji dodania polskich znaków na ogół 40 gr. Polak oszczędza i puste gadania o niezrozumieniu przekazywanej wiadomości nikogo nie przekonają. Chodzi o kasę. I nic więcej.
Zgadza się, poza tym naprawdę trudno napisać coś bez polskich znaków w taki sposób aby przeciętnie inteligentny człowiek nie zrozumiał wypowiedzi (jeszcze nigdy nie miałem problemów ze zrozumieniem smsa bez polskich znaków). Znacznie gorzej jeśli w wiadomości są błędy.
Do Czytelnik. Jak ci się wydaje, co pomyśli twój kolega, gdy napiszesz mu w smsie „Zrobię ci łaskę…”??? Bez polskich znaków rzecz jasna.
do Miami:
Moi koledzy już dawno skończyli 15, a nawet 25 lat więc wyrośli z wieku kiedy wszystko kojarzy się z seksem.
Tobie jednak się skojarzyło. Uderzyć w stół….. A tak na poważnie tu nie ma skojarzeń tu występuje jawne słowo bez polskich znaków które może w błąd wprowadzać.
Narody do bicia
Przemysław Słomski
dzisiaj, 02:04
Media głównego nurtu w Polsce starają się podążać nie tylko za światowymi trendami, ale nawet je wyprzedzać. Jak wiadomo, media tradycyjne straciły finansowanie z reklam i są mniej aktualne niż treści w sieci. Media schodzą globalnie na psy – wygląda na to, że w Polsce już dawno zeszły.
Nie sposób odnieść wrażenia, że w mediach w Polsce istnieją narody wybrane, ale wybrane do bicia. Lista jest następująca: Korea Północna, Białoruś, Kuba, Syria, Iran, Argentyna i Wenezuela. Są próby ujęcia na liście Rosji, ale strach nie pozwala – dziś informacja puszczona w sieć nigdy nie znika i nie wiadomo kto to będzie kiedyś czytał …
Nie mam zamiaru bronić tamtejszych krwawych reżimów, wiadomo, że nie są to kraje zdatne do życia. Ale przecież Polska też jest krajem z którego obywatele uciekają gubiąc kapcie. Śmieszy mnie ciągłe łowienie absurdów wyłącznie tam, jakby tu bareizmów było mniej. Gdyby w Polsce było tak fajnie, to widzielibyśmy masową emigrację do Polski, a tymczasem spieprza stąd kto może.
Jakiś czas temu w prasie pokazano ciąg fotek z Korei Północnej, na których widać było szkielet Ryugyŏng Hot’el. W żadnym artykule nie pokazywano go w odniesieniu do ruin istniejących w Polsce. Tymczasem dziś hotel jest oddawany do użytku, a krakowski szkieletor nadal straszy. Parafrazując Biblię można powiedzieć: źdźbło w oku Koreańczyka widzisz, a belki w polskim nie dostrzegasz. Pseudohitem ostatnich dni jest zestawienie fryzur dozwolonych w Korei:
Aj waj, świat się kończy! Ale dlaczego nie wrzucić dla równowagi zaleceń dotyczących ubioru i fryzur w zachodnim świecie korpo? Czy można mieć dredy i pracować w banku? Albo, jeszcze lepiej, może warto skonfrontować koreańskie fryzury ze śmieciami podawanymi do żarcia nieszczęśnikom w polskich szpitalach, jakże podobne do koryta w koreańskich obozach pracy:
Czy nie zastanawia fakt, że od upadku sowieckiej okupacji państwo polskie nie potrafiło sobie poradzić z przywróceniem funkcjonalności służbie zdrowia? Przecież nie ma już okupanta, który uniemożliwiał Polsce normalność, nie pozwalał, żeby Polska była Polską (młodzieży polecam odsłuchanie tego ‘hymnu’ opozycji lat 80tych). Dlaczego nie da się stworzyć z Polski przyjaznego kraju? Przecież nawet takie szpitalnictwo to nie taka wielka filozofia – w szpitalu polowym w Haithi dawali lepiej zjeść, a trzeba wziąć pod uwagę, że żywność trzeba było przetransportować przez pół świata:
Dostajemy coś zupełnie przeciwnego niż byśmy chcieli. Bareizm roku w kategorii szpitalnictwo – staruszka odwiedzająca męża w szpitalu jest okradana, w pogoni łamie nogę, nie otrzymuje pomocy, jest olewana przez łapiduchów w kitlach i leni w mundurach. Powinna dać na mszę, że przeżyła, a nie narzekać na brak skradzionych dokumentów. Parafrazując poetę – jestem blogerem i wstyd mi za Polskę, wstyd mi za tych z Wrocławia.
Taka sytuacja urąga państwu polskiemu i przyczynia się do tego, że kolejny bloger musi pluć na policję, a gdzieś tam kolejny Polak dochodzi do wniosku – nie będę żyć w tym bandyckim kraju, wyjeżdżam. Być może kiedyś dojdzie obcej agresji, i obawiam się, że Polacy rzucą karabinami o bruk, nie chcąc bronić całego tego syfu, który dostarczają nam rządzący tym krajem. Oto mój ulubiony wiersz Tuwima:
A wystarczyłoby zrobić prowokację policyjną, zastawić pułapki i połapać złodziei. Potem pokazać ich mordy w TV i zrobić wywiad z ich mamą i tatą. Wiem, wiem – nie da się – polskie prawo chroni prawa złodziei bardziej niż obywateli. No i już wkrótce kradzież nawet sporych sum nie będzie przestępstwem lecz wykroczeniem, dzięki czemu statystyki wystrzelą, pojawią się nominacje generalskie i ordery.
Oprócz czarnej listy, na której są kraje-samo-zło, jest też biała lista, czyli kraje-samo-dobro. Wiadomo, jest na niej przede wszystkim Ameryka, do której warto się odnieść w każdej gazecie, tak jak kiedyś w każdej odnoszono się do nauk Lenina. Potem na liście mamy Watykan, Szwajcarię, Francję, Wielką Brytanię, Skandynawię. Niektóre media próbują dorzucić jeszcze Izrael.
Reakcją ludu na propagandę jest agresja. W komentarzach wylewane są nagromadzone od pokoleń poglądy antysemickie, co czasem przykro słuchać, bo Polską nie rządzą Żydzi, tylko bogacze w sutannach i dawni sowieccy sprzedawczykowie, a pamiętajmy, że są ludzie, którzy należą do obu tych zbiorów równocześnie. Sporo osób ośmiela się również bluźnić przeciwko Watykanowi i Ameryce. Są to mechanizmy, które znam z czasów tego bydlaka Jaruzelskiego, gdy opinia publiczna też była zgoła przeciwnego zdania niż Partia i jej media.
Pozytywizm, a nie romantyzm, jest jedynym ratunkiem dla Polski. Konieczne jest wdrożenie racjonalnego rządzenia, opartego na wzorcach sprawdzonych na żywych organizmach innych państw. Musi być wizja polityczna, nie tuskowizm, rozpoczynanie dnia od lektury badań opinii publicznej – komu by tu schlebić, komu nie urazić odebraniem przywilejów.
Historia pokazuje, że kluczem do sukcesu państwa jest odwaga polityków, polegająca na stawieniu czoła rzeczywistości i determinacja by ją zmienić, bez względu na wrogów wewnętrznych czy zewnętrznych. Pudrowanie rzeczywistości, stawianie pustych stadionów, wyśmiewanie się z nieszczęśników którym przyszło żyć w zamordyzmie do niczego konstruktywnego nie doprowadzi.
French Minister on Islam: „There Are Very Few Examples in the History of Humanity Where a Religion Has Spread so Rapidly in a Country in So Little Time”
Cheradenine Zakalwe
wczoraj, 20:16
Note the extraordinary conceit here. He admits that they have essentially bet the French, and by extension, European, way of life on the assumption that Islam can be integrated. Who gave our elites the right to make that bet?
The president of the Tunisian party Ennadha, Rached Ghannouchi, reproaches you for having spoken of „Islamic fascism”…
It’s not my job to get involved in polemics with the leader of a Tunisian party. It’s Jean-Pierre Elkabbach who was the first to speak of Islamic fascism.
But you picked up on it…
Of course, because there are different forms of totalitarianism. When, in the name of a corruped radical Islam, politicians are killed, the status of women is denied, mosques and books are burned, as in Timbuktu, it is tota1itarian thinking. We should never forget: the Muslims are the first victims of this totalitarianism and this obscurantism. Islam needs to draw on its history, its values, to combat this radicalism and this violence supported by a minority.
Is France threatened by this radicalism?
France, like Europe, has a quite extraordinary challenge to deal with. Within a few years, Islam has become the second religion of our country, with four to six million French people or citizens residing in France of the Muslim faith. We count between 2,200 and 2,300 places of worship. France and Europe must demonstrate that Islam is compatible with democracy, human rights, the status of women and the separation of church and state. There are very few examples in the history of humanity where a religion has spread so rapidly in a country in so little time…We need a bit of time to make this religion accepted, combat fears and insist on the rules for Islam to find its place.
You’re making the bet that Islam can be absorbed into the French tradition?
We have to make this bet. Today a majority of French people doubt it.
How to succeed?
First of all, by fighting against racism, acts directed at Muslims and antisemitism. It’s difficult in a period of economic crisis. The role of education, the place of the history of religions in the school is also important. We also need Islam to organise itself. We need to create the conditions for a French Islam, train French Islams who speak French in our universities, with less and less foreign influence. The question is also raised with regards to places of worship. I don’t hide my concern about the financing that comes from North Africa and the countries of the Gulf. We have an interest in having financing that comes from France, to improve transparency.
Source: LeLibre.be
Start
Archiwum
O nas
Współpraca
Konkursy
Reklama
Kontakt
SKLEP
Polecamy WWW
Broń z piekła rodem
Kategorie: Historia techniki i telekomunikacji, Historia wojskowości, Niemcy, Austria i Szwajcaria, Nowożytność, Powszechna, Rosja, Średniowiecze, USA i Kanada, XX i XXI wiek
2013-02-26 18:28 Przemysław Mrówka
Jest miejsce na świecie, w którym nie chcielibyście się nigdy znaleźć. To miejsce znajduje się przed wylotem dyszy miotacza ognia.
Człowiek jest świadom niszczycielskiego potencjału ognia od czasu, gdy po raz pierwszy oparzył się o dziwne, żółtawe, drgające powietrze. W momencie, kiedy wynaleziono wojnę, stało się jasne, że prędzej czy później ludzkość odłoży kije i kamienie, a ich miejsce zajmie ogień i za jego pomocą będzie udowadniać, po czyjej stronie jest racja i prawo. Niszczycielski potencjał ognia mógł dać przewagę każdemu, kto zdołałby go ujarzmić i zmusić do walki po jego stronie. I od wieków próbowano to osiągnąć.
Trudne początki
Przyjmuje się, że praszczurem miotaczy ognia jest „grecki ogień”. Nic w tym dziwnego, biorąc pod uwagę pewne podobieństwo między efektem działania miotacza ognia a naszym wyobrażeniem o działaniu tej starożytnej broni. Nie jest to jednak do końca uprawomocnione, co mam nadzieję wykazać w dalszej części tekstu. Od początku wynalazcy i inżynierowie, zajmujący się kwestią broni zapalającej, szukali sposobów na rozwiązanie jednego, podstawowego pytania: jak stojąc w jednym miejscu, podpalić przeciwnika, który znajduje się kawałek dalej, bez biegania z pochodniami.
Od czasu, gdy w VIII wieku przed Chrystusem Asyryjczycy po raz pierwszy zaczęli miotać płonące garnki ze smołą na oblegane przez siebie miasta, pytanie uległo małemu przeredagowaniu – zaczęto się zastanawiać, jak robić to skuteczniej. Chińczycy, którzy szli odrębną drogą, używali czarnego prochu i prymitywnych pseudosilniczków rakietowych na paliwo stałe, przyczepianych do strzał, włóczni lub po prostu odpalanych samodzielnie. Rozwiązaniem o wiele prostszym i przed wieki dominującym były płonące strzały: prosty, tani sposób na podpalenie wszystkiego, co tylko podpalić się da.
Jęzory ognia na polu bitwy
Pierwszy raz z „miotaczem ognia” w zbliżonym do naszego pojęciu tego słowa spotykamy się w 424 roku przed Chrystusem, podczas oblężenia Delion przez Beotów. Zbudowali oni wtedy machinę, składającą się z kotła wypełnionego smołą zmieszaną z siarką, którą zapalili, po czym przy pomocy potężnego miecha wydmuchali zawartość kotła w stronę ateńskich fortyfikacji. Choć oczywiście efekt musiał być zdecydowanie mniej spektakularny, niż przy użyciu Kleifa z czasów I Wojny Światowej, dla walczących widok z pewnością był przerażający. Ateńczycy porzucili swoje stanowiska i uciekli w popłochu.
XII-wieczna ilustracja z bizantyjskiego manuskryptu ilustrująca użycie „ognia greckiego” w bitwie morskiej.
„Grecki ogień”, którego nazwa przywodzi nam na myśl bitwy morskie, jak na przykład dławienie rewolty floty temowej w 727 roku lub odpieranie floty arabskiej, która zagroziła Konstantynopolowi w 672 roku, używany był także podczas bitew lądowych, na przykład tłumienia powstania Tomasza Słowianina w latach 821-823. Była to tajemnicza, złowieszcza mikstura, zdradzenie receptury której mogło skutkować utratą głowy. Według Mara Greka na „grecki ogień” składała się sproszkowana siarka, wodorowinian potasu, klej, smoła, kauczuk i saletra, wszystko rozpuszczone w oleju lnianym. Bardzo prawdopodobne było także zastosowanie tlenku wapnia. Wchodzi on w gwałtowną reakcję z wodą, w wyniku której powstaje wodorotlenek wapnia oraz duże ilości ciepła, powodujące zapłon łatwopalnych substancji, co sugeruje, że już we wczesnym średniowieczu wiedziano, jak „podpalić deszcz”.
Polak chce podpalić świat
Karta z pracy Artis Magnae Artilleriae pars prima Kazimierza Siemienowicza. Do momentu upowszechnienia się w Europie broni palnej nie miano nowego pomysłu, jak najbardziej niszczycielski z żywiołów zaprząc do rydwanu Marsa. Dopiero obersterlejtnant Kazimierz Siemienowicz, rodem ze Żmudzi, w swej epokowej pracy Artis Magnae Artilleriae pars prima, wydanej po łacinie w 1650 roku w Amsterdamie, przypomniał o idei miotania we wroga nie kul, a ognia. Polsko-litewski wizjoner proponował nawet konstrukcję rakiet wielostopniowych na paliwo stałe, zaś Władysław IV chętnym uchem słuchał planów utworzenia artylerii rakietowej. W ten sposób Europa przypomniała sobie o ognistych pociskach i zaczęto zastanawiać się nad ich rozwojem.
W 1651 roku Artis Magnae Artilleriae pars prima zostaje przetłumaczona na francuski, a w 1676 roku na niemiecki, stając się bodźcem do rozwoju broni artyleryjskiej. Rakiety jednak nie dały się wyprzeć z wyobraźni wojskowych inżynierów. Ta prosta metoda dostarczania śmierci i zniszczenia była, aż do pojawienia się kolejnego wizjonera i kolejnego bodźca, rozwijana raczej na planach. Wizjonerem był sir William, drugi baronet Congreve, bodźcem zaś doświadczenia armii brytyjskiej wyniesione z walk w Indiach. Hindusi wciąż pamiętali o dalekowschodnim wynalazku rakiet na proch czarny i nie zarzucili jego stosowania, dla europejskich wojsk zaś był to szok. Congreve, syn generała dywizji Williama Congreve, pierwszego baroneta Congreve, miał na starcie pewne ułatwienie: jego ojciec był kierownikiem Królewskiego Laboratorium Uzbrojenia. Congreve młodszy korzystał więc z laboratorium zarządzanych przez ojca, tworząc system broni rakietowej nazwany jego imieniem. Pierwszy spektakularny sukces odniósł on w listopadzie 1805 roku, kiedy podczas oblężenia Boulogne znaczna część miasta została spalona. Rok później Royal Navy, używając broni rakietowej, puściła z dymem Kopenhagę. Ogień wrócił na pole bitwy, wciąż jednak był bronią raczej artyleryjską niż ręczną. Na to trzeba było poczekać kolejny wiek.
Piekło zstępuje do okopów
Legenda mówi, że pewien berliński mechanik i wynalazca, zajmujący się badaniem metod rozpylania cieczy, obserwował na początku 1901 roku pożar cysterny z benzyną. Wtedy zorientował się, że płonące paliwo, wytryskujące ze zbiornika pod ciśnieniem, może być użyte jako broń. Czy faktycznie był to przypadek nie ma pewności. Faktem jest, że inżynier nazywał się Richard Fiedler, zaś 25 kwietnia 1901 roku zgłosił on patent na „Verfahren zur Erzeugung grosser Flammenmassen” – „Metodę tworzenia wielkich ilości ognia”. Poszedł z nią do Oberste Heeresleitung, które wysłuchało propozycji Fiedlera z zainteresowaniem, po czym przeznaczyło fundusze na jego badania. Tak zaczęła sie współpraca, która zaowocowała stworzeniem nowoczesnych miotaczy ognia.
W momencie wybuchu pierwszej wojny światowej Reichswehra dysponowała dwoma rodzajami miotaczy ognia (Kleif i Grof), do których potem dołączył także trzeci rodzaj (Wex). Niemieccy wojskowi raczej nie grzeszyli przesadną fantazją przy wymyślaniu nazw swojego sprzętu – jeden z miotaczy nazwali po prostu Kleinflammenwerfer, w skrócie Kleif, drugi zaś Großflammenwefer. Trzeci model, opracowany dopiero w 1917 roku, nosił nazwę Wechselapparat.
Niemieccy żołnierze z miotaczem ognia typu Kleif na froncie zachodnim, 1917 r. (fot. ze zbiorów Bundesarchiv, Bild 104-0669, opublikowano na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0 Niemcy).
Kleif obsługiwany był przez czteroosobową drużynę, składał się zaś z dwóch zbiorników połączonych, węża i dyszy. Jeden ze zbiorników zawierał mieszaninę zapalającą, drugi zaś sprężony azot. Aparaturę tę, ważącą 30 kilogramów, niósł jeden z żołnierzy, będący jednocześnie celowniczym. Gdy chciano użyć miotacza, drugi z żołnierzy otwierał zawór butli z azotem. Gaz rozprężał się, wypychając mieszankę, ta zaś czyniła swoje dzieło zniszczenia.
Oczywiście, sama w sobie była względnie niegroźna, trzeba ją było dopiero podpalić. Na początku używano do tego płonących pakuł, dopiero z czasem wynaleziono zapalniki różnego rodzaju. Najczęstsze były trzy rodzaje: tarciowe, gdzie źródłem ognia był porowaty materiał zawierający drobinki prochu strzelniczego, elektryczno-chemiczne, gdzie płomień brał się z iskrownika oraz chemiczne, w których źródłem była reakcja chloranu potasu z kwasem siarkowym i sproszkowanym cukrem. Mieszanina zapalająca nie miała jednego składu. Bazą były produkty rafinacji ropy naftowej (nafta, benzyna, benzen) oraz różne dodatki (olej dziegciowy, siarka), mające podnieść temperaturę płomienia, generalnie oscylującą między 870 a 1100 kelwinów. Kleif i działający na tej samej zasadzie, lecz różniący się gabarytami Grof wyznaczyły standard, według którego przez wiele następnych lat miały działać miotacze ognia.
U nas ludiej mnogo…
O ile Brytyjczycy, Włosi, Francuzi, a potem także reszta krajów, zdecydowali się skorzystać z rozwiązania niemieckiego, Rosja zdecydowała się na inną ścieżkę, proponując miotacze tłokowe, na początku głównie fugasy. Zamiast dwóch zbiorników, miały się one składać z jednego, w którym znajdował się mieszanka zapalająca oraz tłok. Zamiast wypełniania zbiornika z mieszanką rozprężającym się azotem, tłok wypychał paliwo. Rozwiązanie miało pewne zalety, na przykład unikało się w ten sposób zawirowań w cieczy, przez które opuszczający dyszę płyn miał mniejszą prędkość wylotową, niwelował je natomiast fakt, że do nadania pędu tłokowi użyto rozprężających się gazów prochowych. Innymi słowy: w tubie pełnej łatwopalnej substancji tłok oddzielał ją od ładunku prochowego. Gdy następowała eksplozja, tłok wypychał paliwo. Na takie rozwiązanie może się zdobyć tylko ktoś albo straceńczo odważny, albo ktoś, kto ma wielu żołnierzy wykonujących próby zamiast niego.
Trzeba oddać jednak sprawiedliwość carskim naukowcom: z perspektywy czasu miotacze tłokowe okazały się lepsze od ciśnieniowych. Nikt jednak nie odważył się więcej detonować jakiekolwiek ładunki, by uzyskać ciśnienie w zbiorniku.
20 lat przerwy
Badania nad miotaczami ognia szły niejako dwutorowo. Po pierwsze, zastanawiano się, jak zwiększyć ich zasięg oraz czas działania, bowiem przykładowy Kleif, przy zbiorniku o pojemności 16 dm3, mógł, w zależności od ustawienia średnicy wylotu dyszy, rozpalać entuzjazm od 12 do 25 sekund. Postanowiono skorzystać z doświadczenia Grofa, który był zbyt ciężki, by go nosić i w związku z tym zaprojektowano go do transportu na kołach. Rosjanie i Włosi wpadli na to prawie jednocześnie w 1933 roku. Sowieccy konstruktorzy zmodernizowali udany czołg T-26 do jednej z sześćdziesięciu wersji tej maszyny, oznaczanej jako ChT-261. Szacuje się, że różne wersje tego czołgu stanowiły dwanaście procent całej produkcji modelu T-26. Włosi użyli natomiast swojej tankietki Carro Veloce CV-33 w wersji L3 Lf… No, może niezupełnie swojej. Tak jak T-26 bazował na brytyjskim czołgu Vickers Mk. E, tak Włosi wzorowali się na równie brytyjskiej tankietce Carden-Loyd Mark VI. Mimo to jednak Związek Sowiecki i Królestwo Włoch użyły samobieżnych miotaczy ognia jako pierwsi: Sowieci nad Chałchyn-Goł, Włosi zaś podczas wojny włosko-etiopskiej. Profity, jakie wynikały z faktu zdjęcia miotacza z pleców biednego żołnierza piechoty, były oczywiste. Zasięg strumienia ognia mógł sięgać nawet 100 metrów, co zaś do czasu działania… Apogeum osiągnął chyba czołg Churchill Crocodile, który na opancerzonej przyczepce holował za sobą zbiornik z 1900 dm3 mieszanki zapalającej. Dość, by stek nie był już krwisty.
Sowiecki czołg-miotacz ognia ChT-26, 1940 r.
Badano też skład mieszanki zapalającej. Pod koniec lat trzydziestych odkryto, że zdecydowanie lepiej sprawdzają się mieszanki zagęszczone. Używające je miotacze miały większy zasięg, sam zaś płomień osiągał zdecydowanie wyższe temperatury i palił się dłużej. Okazało się również, że zmieniają się właściwości fizycznej cieczy, która po dodaniu zagęstników stawała się sprężysta. Dzięki temu płonąca mieszanina rozpryskiwała się na boki lub nawet rykoszetowała po ścianach, zwiększając możliwości miotacza. Jako zagęstników używano kauczuku naturalnego oraz syntetycznego, soli glinowych kwasów organicznych oraz tworzyw sztucznych na bazie poliestru.
Złota era miotaczy ognia
Lata II Wojny Światowej nie przyniosły zbyt rewolucyjnych rozwiązań w kwestii konstrukcji miotaczy ognia. Były one rozwijane, jednak na miano najbardziej przełomowego zasługuje fakt, że w końcu stały się one jednoosobowe wraz z odkryciem skutecznych zapalarek oraz rozwojem konstrukcji dyszy i prądnic.
Natomiast w kwestii użycia nastąpił istny boom. Miotacze ognia okazały się skuteczne we wszystkich rodzajach walki na bliskim dystansie. Pozwalały łatwo oczyścić bunkier czy okno, wykurzyć przeciwnika z zarośli/domu/piwnicy/szopy/czegokolwiek, były skutecznym narzędziem powstrzymywania wojsk pancernych oraz udowodniły swoje zalety przy zwalczaniu siły żywej przeciwnika. Używała ich każda z armii biorących udział w II Wojnie Światowej, niezależnie od szerokości geograficznej. O ich skuteczności świadczyć może na przykład fakt, że na wrogich miotaczy ognia zawsze polowano na równi z oficerami i łącznikami. Co ciekawe, jedynie znana z niefrasobliwości w szafowaniu życiem żołnierzy Armia Czerwona postanowiła zadbać o bezpieczeństwo swoich miotaczy (i niesionego przez nich sprzętu). Opracowane przez biuro konstrukcyjne Kljujewa i Sergiejewa miotacze typu ROKS 2 i 3 (Ранцевый Огнемёт Клюева — Сергеева) były tak wykonane, by dysza przypominała karabin typu Mosin-Nagant, zbiornik zaś zakamuflowano by przypominał standardowy plecak sowieckiego piechura.
To, co najlepiej pachnie o poranku
Po inwazji na Pearl Harbor i zajęciu przez Cesarstwo Japonii dużej części Pacyfiku, Stany Zjednoczone okazały się mieć problemy z zaopatrzeniem w kauczuk używano jako zagęstnik przy produkcji mieszanin zapalających. W wyniku badań prowadzonych na Uniwersytecie Harvarda okazało się, że jako zastępnik doskonale nadaje się mieszanina soli glinowych kwasów naftenowego i palmitynowego, od pierwszych liter nazw kwasów nazywana napalmem. Nazwa szybko przeniosła się na mieszaninę, w produkcji której użyto wspomnianego zagęstnika.
Napalm okazał się strzałem w dziesiątkę. Był to stabilny materiał, który, w odróżnieniu od dotychczas stosowanych mieszanin, można było przechowywać nawet do pięciu lat. Do tego dawał duże możliwości modyfikacji i rozwiązywał częściowo jeden z największych mankamentów miotaczy ognia, a mianowicie spalanie dużej części mieszanki już w drodze do celu. Dodanie do napalmu magnezu lub glinu w obecności sodu lub potasu skutkowało otrzymaniem napalmu samozapłonowego. Jeszcze lepsze efektu osiągnięto używając nadtlenku wodoru, który wchodził w gwałtowną reakcję z podłożem i wydzielał ciepło. Napalm dawał także wyższą temperaturę spalania, sięgającą nawet 1500 kelwinów, zużywał też wielkie ilości tlenu, dzięki czemu nawet, jeśli komuś udało się przeżyć szalejące dookoła niego piekło, często ginął w skutek uduszenia.
Nowa substancja była wykorzystywana nie tylko w ręcznych miotaczach ognia. Najszersze zastosowanie, z racji największej ich produkcji, znalazła jako materiał do produkcji lotniczych bomb zapalających,. Z czasem okazało się, że miotacz ognia można zainstalować na praktycznie wszystkim. Podczas wojny w Wietnamie niczym dziwnym był widok amerykańskiej kanonierki na Mekongu lub innej rzece, z której bryzgały długie strumienie napalmu. Podobnie różnorakie wozy pancerne, jak na przykład M132 (wariant transportera opancerzonego M113A1, uzbrojonego w miotacz ognia) czy czołg średni M67, nazywany z racji kiepskiej instalacji zapalnika „Zippo”. Często odmawiała ona posłuszeństwa i żołnierze musieli używać zwykłych zapalniczek.
Historia zatacza koło
Uniknięcie spalania się mieszaniny w locie było trudniejsze, niż sądzono. W końcu na przełomie lat 60 i 70 postanowiono sięgnąć do starych, sprawdzonych sposobów. Wręcz bardzo starych. Przypomniano sobie bowiem o miotanych z katapult garnkach z płonącą smołą i postanowiono spróbować tego rozwiązania. Armia USA pod koniec lat 60 rozpoczęła badania nad tym zagadnieniem, tworząc broń określoną symbolem XM191, zaś w 1974 roku przyjętą jako M202 FLASH (Flame Assault Shoulder Weapon). Była to czteroprowadnicowa wyrzutnia pocisków rakietowych. Każda głowica przenosiła ładunek 0,61 l napalmu. Szybko uznano, że wyrzutnia ta sprawdza się o wiele lepiej, niż klasyczny, plecakowy miotacz ognia i zastąpiono go nią.
Podobnym tropem podążył Związek Sowiecki, opracowując jako odpowiedź na M202 wyrzutnię RPO Ryś. Jednorurowa wyrzutnia okazała się nadzwyczaj skuteczna podczas walk w Afganistanie między innymi dlatego, że Rosjanie z właściwym im brakiem umiaru zaprojektowali tę broń do miotania głowic przenoszących 4 litry napalmu. Plusem amerykańskiej wyrzutni była także możliwość stosowania głowic termobarycznych, nawiasem mówiąc, kolejnego zastosowania napalmu2.
Amerykański żołnierz z wyrzutnią M202 FLASH.
Podpalmy coś inaczej
Ciekawe rozwiązanie pojawiło się natomiast w Niemczech i od 1965 do 2001 roku było używane przez Bundeswehrę. Niemcy Zachodni przyjęli mianowicie na wyposażenie Handflammpatrone DM34. Była to niewielka, czterdziestocentymetrowa wyrzutnia jednostrzałowa, miotająca 240 gramowy ładunek czerwonego fosforu. Lekka, ważąca nieco ponad pół kilograma broń jest w stanie pokryć ogniem obszar szeroki na 15 i długi na 50 metrów. W tym wypadku rozmiar z pewnością jest nieważny. Równie zastanawiającym rozwiązaniem jest tzw. „smoczy dech”: pocisk 12 gauge zawierający magnez. Ładuje się nim strzelby powtarzalne typu pump-action, zaś w momencie oddania strzału z lufy wytryskuje strumień ognia i iskier, mogący sięgnąć nawet 30 metrów.
W słynącej z niestandardowych konstrukcji wojskowych (by wspomnieć tylko Armsel Striker i haubicę samobieżną G-6) Republice Południowej Afryki opracowano także zupełnie niestandardowe zastosowanie tradycyjnego miotacza ognia. W 1998 roku Charl Fourie opracował urządzenie, które nazwał Blaster. Był to miotacz ognia, którego rząd niewielkich dysz otaczał samochód. Fourie zaprojektował Blastera jako środek zabezpieczenia przez plagą porwań samochodów, jaka swego czasu była wielkim problemem w RPA. W wypadku, gdy ktoś usiłował otworzyć drzwi, na przykład, czekającego na światłach samochodu, kierowca przekręcał przełącznik i dookoła samochodu wystrzeliwała dwumetrowa kurtyna ognia, skutecznie zniechęcając porywacza. Wynalazek nie cieszył się wielką popularnością (sprzedano tylko kilkaset sztuk), Fourie jednak nie dał za wygraną. Wziął się do pracy nad kieszonkowym miotaczem ognia, który można by wykorzystywać do samoobrony.
„Życia uroki doceni, kto dostał z miotacza płomieni”
Na początku tego tekstu wspomniałem, że nie grecki ogień, a właśnie miotane garnki ze smołą i płonące strzały uważam za poprzedników miotaczy ognia. Sądzę, że wskazuje na to cały rozwój ręcznej broni zapalającej. W końcu jej celem nie jest wyglądanie, jak ucieleśnienie bajkowego smoka, lecz niszczenie przeciwnika. Jęzor ognia jest wprawdzie skutecznym środkiem walki psychologicznej, jednak nie po to wynaleziono miotacze ognia. Fiedler zakładał na początku, że jego broń będzie raczej przeciwpancerna nie przeciwpiechotna. Z tego samego powodu uważam, że historia broni zapalającej do 1901 roku jest zarazem historią miotaczy ognia, wciąż bowiem szukano sposobu na to, co stało się możliwe dopiero dzięki XX wiecznej technologii: skuteczne podpalanie czegoś na odległość.
Miotacze ognia są wprawdzie zakazane w handlu, jednak jest z nimi dokładnie tak samo, jak z dużą częścią innych rzeczy zakazanych: kto dysponujący czasem, miejscem i pomysłami, jest w stanie sam sobie coś stworzyć. Pokazuje to, na przykład, Ragnar Benson w swojej książce Breath of the Dragon: Homebuilt Flamethrowers. Mimo łatwości, z jaką można zbudować prowizoryczny miotacz ognia, miasta nie stoją w płomieniach, co raczej potwierdza tezę, że broń jest tylko narzędziem i nie ona zabija, lecz ludzie.
Przypisy:
1 Określany też (w okresie powojennym) jako OT-26.
2 Czyli głowic paliwowo-powietrznych. Najpierw następuje rozpylenie substancji łatwopalnej w powietrzu, następnie zaś zapalnik pocisku powoduje detonację całej chmury aerozolu. 100 kilogramowa bomba termobaryczna stanowi ekwiwalent 1200 kg trotylu.
Bibliografia:
Almanach broni światowej, Bellona, Warszawa 1997;
Flammenwerfer! The Deaths Head Pioneers [w:] The Soldier’s Burden, dostęp: 25.02.2013;
Nowak Ireneusz, Broń zapalająca, Wydawnictwo MON, Warszawa 1986;
Nowak Ireneusz, Solarz Jarosław, Miotacze ognia w Wojsku Polskim, „Wojskowy Przegląd Techniczny”, nr 6, 1997.
http://histmag.org/Efektywna-i-cicha-bron-pika-lorda-Crofta-5432
„Efektywna i cicha broń” – pika lorda Crofta
Kategorie: Historia wojskowości, Powszechna, Wielka Brytania i Irlandia, XX i XXI wiek
2011-04-18 02:36 Łukasz Męczykowski
Brytyjska Home Guard miała na swym wyposażeniu bardzo nieortodoksyjne rodzaje uzbrojenia. Były wśród nich działa wyprodukowane z rur kanalizacyjnych strzelające ładunkami przywiązanymi do kijów od mioteł czy odpalane ze specjalnych wyrzutni deskorolki z minami przeciwpancernymi.
Winston Churchill przed mikrofonem Canadian Broadcasting Corporation w 1943 roku Żadne z tych urządzeń nie przyciągnęło tak bardzo uwagi prasy jak pika, która trafiła do magazynów HG na przełomie 1941 i 1942 roku. Winę za całe zamieszanie ponosił sam brytyjski premier Winston Churchill.
70 tysięcy karabinów na całą armię
Latem 1940 roku Brytyjczycy stanęli wobec dość palącego problemu. Ich armia lądowa poniosła porażkę we Francji, zaś ani RAF, ani Royal Navy nie dawały gwarancji powstrzymania niemieckiego desantu. Rząd podjął więc decyzję o utworzeniu nowej formacji ochotniczej, Local Defence Volunteers, przemianowanej później na Home Guard. O ile odzew społeczny był doskonały, a liczba zgłaszających się szybko przekroczyła zakładane liczby, to drastycznie brakowało broni. Brytyjskie jednostki wycofujące się z Francji pozostawiły tam około 90 tysięcy karabinów, nie wspominając nawet o stratach w broni ciężkiej1. W całym kraju znajdowało się około 70 tysięcy karabinów, które w pierwszym rzędzie należało przeznaczyć na potrzeby armii regularnej2.
Co ciekawe, tworząc pierwsze schematy organizacyjne nowej formacji zakładano, że British Expeditionary Force wróci wraz ze swym sprzętem, co jeszcze bardziej komplikowało sytuację3. Kiedy okazało się, że najlepsze jednostki Armii Brytyjskiej trzeba wyposażać od podstaw, cały plan obrony Wielkiej Brytanii stanął na głowie. Zbierano broń z każdego możliwego źródła, łącznie z prywatnymi kolekcjami i muzeami. Mimo tych wysiłków, nawet jednostki regularne musiały czasem posługiwać się kijami zamiast karabinów4.
W połowie 1941 roku, cała sytuacja była już w dużej mierze opanowana. Choć Home Guard nadal nie była jednolicie wyposażona i umundurowana, jej członkowie mogli się już pochwalić posiadaniem broni maszynowej, głównie pochodzącej z I wojny światowej Lewisów, a także dość dużą liczbą (choć niewystarczającą dla całego stanu osobowego) karabinów Lee-Enfield, Ross czy P-14 i P-17. Mieli już nawet własne działa (tak zwane Miotacze Northovera) i radzili sobie coraz lepiej z użytkowaniem rożnego rodzaju granatów. Powoli i stopniowo HG zaczęła nabierać kształtów, tak samo zresztą jak jej członkowie. Kiedy jednak wydawało się, że okres największych wstrząsów cała formacja ma już za sobą, rząd zgotował gwardzistom dość ciekawą niespodziankę.
Przyczyną całego zamieszania był dość wojowniczy temperament Winstona Churchilla. Był on stuprocentowym zwolennikiem walki, w razie inwazji, o każdy centymetr ziemi, dopuszczając nawet przeprowadzanie ataków samobójczych5. Był autorem samej nazwy Home Guard, i zawsze starał się dbać o swych „podopiecznych”. Kiedy proces uzbrajania HG przeciągał się, w czerwcu 1941 roku wystosował ponaglający list do War Office, w którym pisał między innymi: „Każdy mężczyzna musi mieć broń jakiegoś rodzaju, choćby tylko maczugę czy pikę”6.
Pika – pomysł niepozbawiony sensu?
Nie było to pierwsze wojownicze oświadczenie tego polityka, jednak tym razem sprawy potoczyły się ciut innym torem niż przezeń spodziewany. Ktoś w ministerstwie wziął słowa Churchilla całkiem na poważnie i w lipcu 1941 roku WO złożyło zamówienie na wykonanie 250 tysięcy pik7. Niektórzy łączą to z faktem powiększenia stanów HG na mocy wprowadzenia w grudniu 1941 roku poboru do tej formacji, który miał być lekarstwem na narastający problem niestawiania się na zbiórki i szkolenia, ale łączył się jednak ze zwiększonym zapotrzebowaniem na jakąkolwiek broń8.
Do jednostek nowa broń zaczęła docierać jesienią 1941 roku. Składała się z rury używanej zazwyczaj do przesyłania gazu o długości około 1 metra i średnicy około 5 centymetrów. Do jednego końca rury przyspawano bagnet nożowy o długości głowni 43 cm9. Były to zwykłe bagnety wz. 1907, z których zdjęto okładziny. Wsadzano je rękojeścią do wylotu rury i spawano. Całość uzupełniało wykonanie uchwytu, do czego wykorzystywano zwykły sznurek. W ten sposób powstawała dość poręczna broń o długości około 1,5 metra i wadze około 2,3 kilograma.
W teorii tego typu pika wpisywała się dość dobrze w charakterystykę uzbrojenia HG, będąc po prostu kolejną improwizowaną bronią mającą za zadanie zamaskowania w jakikolwiek sposób braku broni palnej. Co więcej, sam pomysł nie był, wbrew pozorom, pozbawiony pewnego sensu. Całkowita długość broni była prawie identyczna z długością standardowego karabinu Lee-Enfield No. 4 z nasadzonym bagnetem nożowym, przez co żołnierz uzbrojony w pikę był pewnego rodzaju ekwiwalentem żołnierza uzbrojonego w karabin bez amunicji z nasadzonym bagnetem10. Poza tym nie każdy członek HG musiał być wyposażony w karabin czy inną broń palną. Na pewno nie potrzebowali jej londyńscy taksówkarze czy pracownicy ministerstw, którzy tworzyli własne oddziały HG11. Jak to jednak miało się wkrótce okazać, racjonalne argumenty były niczym wobec gniewu zawiedzionych gwardzistów.
Improwizowana broń Home Guard (ze zbiorów Imperial War Museum w Londynie, fot. Gaius Cornelius)
Dobre do nadziewania spadochroniarzy?
Aby zrozumieć ich reakcję, trzeba by się cofnąć aż do wspomnianego lata 1940 roku. W tym gorącym okresie Brytyjczycy musieli w zasadzie sami dbać o zapewnienie sobie jakiejkolwiek broni, cały czas jednak wierzyli, że dostaną właściwe uzbrojenie od wojska. Kiedy pojawiły się pierwsze karabiny, a potem karabiny maszynowe i broń ciężka (choć niekiedy improwizowana), gwardziści uwierzyli, że są w końcu prawdziwą formacją bojową. Owszem, nadal pozostało dużo do zrobienia, niemniej jednak po upływie około roku od powołania do życia nowej formacji wszyscy mieli poczucie, że zostawili już za sobą okres chodzenia na patrole z woreczkami pieprzu (miały służyć do oślepienia przeciwnika), szablami czy widłami. Chcieli być sprawnymi żołnierzami i poświęcali w tym celu swój własny czas i pieniądze, a także wszystkie inne środki, jeśli wymagała tego sytuacja. Tymczasem wojsko, zamiast dalszych karabinów czy dział, dało im do ręki piki.
Home Guard zareagowała na tę sytuację z właściwą sobie różnorodnością sposobów wyrażania poglądów. Większość dowódców po prostu pokwitowała przyjęcie pik, po czym schowała je głęboko w magazynie12. Inni zdecydowali się jednak na bardziej wyrafinowane działania. Dowódca 7. batalionu z Edynburga zameldował, że otrzymał co prawda 100 pik, jednak odstąpił od ich wydania, by uniknąć wzrostu tendencji samobójczych w swej jednostce13. Major z Perthshire zauważył z kolei, że potraktował przydzielenie pik jako coś bliskiego zniewadze14. Jeden z szeregowych członków z Grantchester, należący do niezbyt licznej grupy, która dostała piki do ręki, stwierdził z dość dużą rozwagą, że nowa broń może być dobra do nadziewania opadających spadochroniarzy, jednak nie podnosiła morale człowieka mającego z nią ruszyć do walki15.
Gdyby HG była wojskiem regularnym, być może krytyka pik byłaby dość ograniczona i nie wyszła poza kręgi mundurowe. W sytuacji, w której w skład wchodzili dziennikarze, poeci a nawet członkowie brytyjskiego parlamentu, ofensywa przeciwko wydaniu nowej broni zataczała coraz szersze kręgi. „Daily Mail” zastanawiał się, czy War Office nie bada tkaniny z Bayeux w poszukiwaniu natchnienia. Skoro, jak udowadniała gazeta, podczas I wojny światowej w armii brytyjskiej ponownie pojawiły się stalowe nakrycia głowy, to i powrót na przykład halabardy jest jak najbardziej możliwy16.
Pierwszy obsadzony posterunek Local Defence Volunteers (późniejsze Home Guard) w centrum Londynu W parlamencie pojawiły się za to pytania, kiedy HG otrzyma łuki i proce17. Niektórzy podsuwali z kolei pomysły stworzenia innych, w ich mniemaniu równie „praktycznych” broni, jak rowery z zamontowanymi głowniami od kos (miały obcinać nogi niemieckich żołnierzy) lub metrowej długości platynowe kije z przyspawanymi starymi żyletkami18. Sprawa doszła nawet do Izby Lordów, a to za sprawą licznych listów wysyłanych przez rozgniewanych wyborców. Niektórzy pytali, czy rząd rzeczywiście jest zainteresowany utrzymywaniem HG oraz czy bierze groźbę inwazji na poważnie19. Podnoszono też całkiem rozsądne zarzuty dotyczące marnotrawstwa cennych surowców20.
Lord Croft broni użycia pik
Wobec tak stanowczej krytyki, płynącej z wielu stron, rząd nie mógł pozostać bezczynnym. 4 lutego 1942 roku w Izbie Lordów wystąpił lord Henry Page Croft pełniący funkcję podsekretarza w Ministerstwie Wojny. Mówiąc o wielu sprawach związanych z zadaniami i uzbrojeniem Home Guard, odniósł się także do kwestii pik. Mówiąc o walce w mieście, stwierdził:
Jeśli organizowałbym atak […], do walki w mieście chciałbym mieć wyszkolonych grenadierów, a jeśli atak granatami można by szybko poprzeć zimną stalą, całe natarcie byłoby najbardziej skuteczne. Jeśli byłbym grenadierem w takiej formacji […] chciałbym mieć pikę, by uderzyć zaraz po moim ataku granatami, szczególnie w nocy. Jest to bardzo efektywna i cicha broń21.
Choć było to jedyne odniesienie do kwestii pik w tym długim przemówieniu, prasa natychmiast koronowała lorda Crofta na głównego orędownika wprowadzenia nowej broni. Uderzenie ze strony „IV władzy” nadeszło 6 lutego. „Daily Mail” opublikował serię karykatur pod tytułem: „Dlaczego poprzestać na pikach, lordzie Croft?”, proponując między innymi zastosowanie katapult do niszczenia czołgów22. Artykuły omawiające pojawienie się pik w „Home Guard” zamieściły nawet gazety zagraniczne, między innymi „Ottawa Citizen” (Kanada)23, „Lawrence Journal-World” (USA)24 i „The Milwaukee Journal” (USA)25. Każda z nich wymieniała lorda Crofta jako zwolennika wprowadzenia tej broni do HG. 15 kwietnia „The Montreal Gazette” (Kanada) dołożyła swoją cegiełkę do całego zamieszania, zamieszczając obszerny artykuł o pikach, twierdząc zresztą błędnie, że oddziały pikinierów już są sformowane, a ich wyposażeniem są darowane przez Brytyjczyków halabardy26. Choć to nie Croft był pomysłodawcą wprowadzenia pik, jego nazwisko na trwałe zostało połączone z tą dziwną bronią.
Napis na zdjęciu: Eksponat muzealny. Około 1943 r. Ta pika to ostatnia nadzieja Home Guard. Spójrzcie na nią i utrzymujcie swoje karabiny w czystości, a swój proch suchy.
Podpis pod zdjęciem: Pika Home Guard, opisana przez lorda Crofta, podsekretarza w ministerstwie wojny, jako „bardzo efektywna i cicha broń”, jest uważana przez przynajmniej jednego dowódcę kompanii za „ostatnią nadzieję”. Ten żołnierz z pewnością zdaje się woleć swój pistolet maszynowy.
(Ilustracja z „The War Illustrated”, pod. red. Sir Johna Hammertona, Vol. 5, nr 123, 10 marzec 1942, s. 536)
Kije do śmieci i inne zastosowania
Mimo tak niechętnego przyjęcia, piki weszły na stałe do wyposażenia „Home Guard” – niezależnie od tego, czy leżały w magazynach, czy starano się je wykorzystać w jakikolwiek sposób. Mimo niechęci gwardzistów do tej broni, czasem używali jej do zadań całkowicie niezgodnych z ich przeznaczeniem. Jeden z plutonów londyńskiej HG stanął wobec dość przykrego, acz koniecznego zadania: posprzątać Canons Park po pokazie Gwardii. Jej członkowie podeszli do wykonania swej misji w dość ciekawy sposób: użyli pik jako kijów do śmieci, a puste worki na piasek posłużyły jako torby na zebrane odpadki27. Nie wiadomo jednak, czy była to szeroko przyjęta praktyka.
Co ciekawe, wspomniane piki, choć przeznaczone dla HG, trafiły także w ręce żołnierzy z artylerii przeciwlotniczej. Dowództwo postawione w obliczu braku karabinów, przyznawało je w pierwszej kolejności jednostkom, którym ich najbardziej brakowało. Przeciwlotnicy, walczący na co dzień za pomocą cięższych broni, nie zostali zaliczeni do grona „potrzebujących”. Regulamin wojskowy nie przewidywał jednak takiej pustki, więc żołnierzom trzeba było dać coś do ręki, choćby tylko po to, by wartownicy mogli z czymś stać na warcie i oddawać honory oficerom. Sięgnięto więc po przedmiot przypominający przynajmniej pod pewnymi względami karabin, czyli po piki. Żołnierzy „poproszono”, by nie chwalili się tym „dobrodziejstwem”28.
Mimo dość krępującej sytuacji, niektórzy żołnierze najwyraźniej zachowali poczucie humoru. Jedna z brygad znalazła pochodzący z 1640 roku Guide to Company Drill in the Coldstream Guards, i na jego podstawie wydała własną instrukcję posługiwania się piką, zachowując przy tym formy właściwe dla dawnej angielszczyzny. Instrukcja zaczynała się następującymi słowami: „The postures then which ye pikemen sould vse ather standing or marcheing are these to witt”, po czym podawano 15 odpowiednich komend29. Zwyczaj pisania tego typu instrukcji nie rozpowszechnił się prawdopodobnie na inne jednostki.
Pika odeszła do lamusa historii w zupełnie inny sposób niż pojawiła się w szeregach Home Guard. Nikt za nią nie tęsknił, więc zniknęła po cichutku, zapomniana w magazynach. Została po niej legenda i różne opowieści powtarzane po wojnie na spotkaniach weteranów. Dziś mało kto pamięta, jak ten prosty kawałek rury z przyspawanym bagnetem poruszył setki tysięcy ludzi i wywołał ogólnonarodową dyskusję.
http://histmag.org/Ogien-grecki-bizantynska-wunderwaffe-7038
Ogień grecki – bizantyńska „wunderwaffe”
Kategorie: Bliski Wschód, Europa, Powszechna, Średniowiecze
2012-09-08 13:15 Michał Kozłowski
Bizantyńczycy dokonali przewrotu w taktyce bitew morskich. Sekretem ich powodzenia była tajemnica, której zabroniono wyjawiać obcym. Marynarze nazywali ją thalassantion pyr – morskim ogniem.
Ogień grecki do dziś pozostaje zagadką, owianą legendą najpotężniejszej broni w bizantyńskim arsenale wojskowym. Na dziobach okrętów wojennych bizantyńscy żeglarze umieszczali długie rury, z zewnątrz drewniane, od środka wyłożone brązem. Jeden ich koniec skierowany był na statek nieprzyjaciela, a drugi połączony z pompa powietrzną. Do rur wsypywano łatwopalną substancję i podpalano ja. Jednocześnie marynarz stojący przy drugim końcu obsługiwał pompę, aby płonący płyn tryskał łukiem w kierunku wroga. Większe statki wyposażane były w kilka rur. Skonstruowano nawet ręczne modele wykorzystane przez marynarzy. Niszczycielska moc ognia była tak potężna, że płonął on nawet na powierzchni morza.
Konstantyn IV Pogonata (na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0.) Najstarsza wzmianka na temat tego, co cudzoziemcy nazywali ogniem greckim pochodzi z VI lub VII wieku. Jego wynalezienie przypisuje się niejakiemu Kallinikosowi, lecz wiadomości na temat tej postaci są sprzeczne. Część historyków bizantyńskich pisała, iż był on syryjskim inżynierem z Heliopolis (dzisiejszy Baalbeck w Libanie). Pierwszym dziejopisem, który o tym wspomniał był żyjący w wieku IX Teofanes. Dwa wieku później, Jerzy Kedrenos w swojej Kronice podał wersję, że ów wynalazca wywodził się z miasta Heliopolis, ale tego położonego w Egipcie. Miał on przybyć potajemnie do Konstantynopola i zainteresować swoim rewelacyjnym wynalazkiem cesarza Konstantyna IV Pogonata (668-685). Cesarz kazał natychmiast wprowadzić ów wynalazek do produkcji i wykorzystać w działaniach wojennych przeciwko flocie arabskiej. Istnieją też inne teorie pochodzenia tego wynalazku. Część badaczy opowiada się za wynalazkiem, który ma swoje źródło na Krymie, ale został przetworzony przez chemików konstantynopolitańskich. Mieli oni wykorzystać w swoich doświadczeniach badania chemików z Aleksandrii. Marek Grek (XIII wiek) pisał, iż ogień grecki składa się z: siarki, kamienia winnego, smoły, soku mlecznego i saletry: Weź czystą siarkę, kamień winny, kauczuku, smoły, rozpuszczonej saletry, ropy naftowej i oleju żywicznego, zagotuj razem wszystkie składniki, nasyć pakuły miksturą i podpal je . Pożar będzie można ugasić tylko moczem, octem albo piaskiem. Część badaczy uważa jednak, iż częścią jego składu było wapno palone, które powodowało, że substancja zapalała się w zetknięciu z wodą.
Podstawowym składnikiem była prawdopodobnie ropa naftowa, pozyskiwana z naziemnych złóż występujących w pobliżu miejscowości Pantikapajon na Półwyspie Tamańskim (północno-wschodnia część Morza Czarnego przy wejściu do Morza Azowskiego). Tam naziemne źródła wyrzucały lepką ciecz na powierzchnię, skąd łatwo ją było zebrać do naczyń. Okolica słynęła ze swojej aktywności sejsmicznej. Podróżni odwiedzający ją zwracali często uwagę na dym oraz żar wytwarzany przez podziemne ognie. Złoża ropy na Tamaniu stanowiły ściśle strzeżoną tajemnicę bizantyńskiego arsenału.
Konstantyn VII Porfirogeneta Całkowity skład tej substancji pozostaje tajemnicą. Pewne jest, że ogień grecki zawierał: siarkę, kamień winny, kauczuk, smołę i saletrę. Była to zapewne mieszanina destylowanej ropy naftowej, smoły, żywic i olejów. Dodanie do nafty żywicy powodowało podsycenie ognia. Obsługa ognia greckiego była wykonywana przez marynarzy zwanych sifonatores, którzy obsługiwali syfony miotające tą cieczą. Była ona pompowana do wyrzutni za pomocą tłoka, a zawór spustowy w tej fazie procesu był zamknięty. Jednocześnie, przed strzałem podgrzewano zbiornik z substancją. Ciecz była następnie wypychana z syfona energicznym ruchem tłoka i w tym momencie marynarz podpalał ją pochodnią. Tak wylatujący strumień ognia greckiego miał zasięg do około 20 metrów. Kronikarz arabski Ibn al-Athir (XII/XIII w.) pisał: Ogień wydostający się z rury może dosięgnąć nawet dwunastu ludzi. Płomień jest tak gwałtowny i tak dalece potrafi przylgnąć do wszystkiego, że nikt nie potrafi mu stawić czoła. W inny sposób miotano ogień grecki przy wykorzystaniu rur. Przy pomocy substancji miotającej sporządzanej na bazie saletry wydmuchiwano je wówczas na odległość sięgającą nieraz 80 metrów. Bywało także, iż ogień grecki miotany był za pomocą balist, katapult, kul i beczek.
Ogień grecki szybko stał się głównym środkiem bojowym bizantyńskiej floty wojennej. Konstantyn VII Porfirogeneta (912-958) zaliczył tą broń do bizantyńskich tajemnic państwowych. Ujawnienie tajemnicy składu groziło utratą czci i śmiercią, co znajduje potwierdzenie w lakonicznym zapisie na jednej z brązowych tablic w świątyni Hagia Sophia w Konstantynopolu. Tym niemniej, już w IX wieku Arabowie zdobyli informacje na temat sposobu jego produkcji. Nieco później natomiast ogień grecki został wprowadzony do arsenału flot średniowiecznego Zachodu. Broń ta znalazła zastosowanie również podczas oblężeń miast. Pomimo swojej skuteczności nie była stosowna zbyt często. Jak już wspomniałem, pierwsze jego użycie miało miejsce podczas oblężenia Konstantynopola przez Arabów w latach 674-678. Można sądzić, że miało to na pewno istotne znaczenie w zakończeniu oblężenia. Należy jednak pamiętać, że ten pierwszy muzułmański atak na stolicę cesarstwa był prowadzony tylko w miesiącach ciepłych. Trudno więc jednoznacznie stwierdzić, czy jego zastosowania w obronie miasta było rozstrzygające. Niewykluczone, że więcej szkód Arabom powracającym do siedzib wyrządziły sztormy niż bizantyńska „cudowna broń”.
Solid Leona III i Konstantyna V (fot. Classical Numismatic Group, Inc. http://www.cngcoins.com; Ten plik udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0.)
Do drugiego oblężenie Konstantynopola przez Arabów (717-718) było w czasach cesarza Leona III Izauryjskiego (717-741). Bizantyńskie statki spaliły wówczas rzeczywiście ogniem greckim okręty muzułmańskie. Mroźna zima i pomoc Bułgarów skłoniły wyniszczoną i głodującą armię Arabów do odstąpienia od oblężenia stolicy w sierpniu 718 roku. Późniejsze najazdy Arabów nie zagroziły już bezpośrednio stolicy. Skuteczna obrona miasta spowodowała, iż zdobycie Konstantynopola stało się jednym z największych marzeń wyznawców islamu. Ten sam cesarz Leona III rozkazał użyć ognia greckiego w 727 roku, ponownie w obronie stolicy. Tym razem przeciwnikami byli zbuntowani marynarze w rejonu Morza Egejskiego. Ten nieudany atak spowodowany był ikonoklastyczną polityką cesarza, silnie zwalczającego kult ikon. Następne poświadczone użycie ognia greckiego miało miejsce podczas ataku Rusów na Konstantynopol w 941 roku. Litprand z Cremony, który znajdował się ówcześnie z misją w Bizancjum, kilka lat później pisał: Grecy zaczęli miotać ogień na wszystkie strony; a Rusini, widząc płomienie, rzucali się w pośpiechu ze swych statków, woląc utonąć w wodzie niż spłonąć żywcem w ogniu. W 1103 roku broń została użyta podczas walk na Rodos z Pizańczykami za panowania Cesarz Aleksy I Komnen Aleksego I Komnena (1081-1118). Jego córka Anna Komena, jedyna bizantyńska historyczka pisała: Na dziobie każdego okrętu była mosiężna lub żelazna głowa lwa lub innego lądowego zwierzęcia z otwartą paszczą. Rzeźba błyszczała i jej wygląd przestraszał. Straszliwy płomień wystrzeliwał z paszczy zwierza, wydawało się, że drapieżnik wymiotuje ogniem. Kilka lat później broni użyto przeciw Normanom księcia Boemunda, którzy oblegali Dyrrachium. Z kolei podczas oblężenia Konstantynopola w 1204 roku spuszczano na wodę płynące z wiatrem bezzałogowe statki-pochodnie.
W 2006 roku bizantynolog John Haldon opublikował relację ze swej próby odtworzenia zarówno samej substancji i techniki jej miotania. Zdjęcia ukazują rozgrzany płyn wytryskujący z wąskiej rury i zapalający się wraz z gęstą chmurą czarnego dymu. przy użyciu odtworzonego syfonu oraz ropy pochodzącej z wybrzeży Krymu płomień wyrzucany był na odległość 10-15 metrów. Był na tyle silny, że w ciągu paru sekund spalił całą łódź. Ten eksperyment zdaje się potwierdzać jak wielka musiała być groza i zamęt budzony przez bizantyńską „wunderwaffe”.
http://histmag.org/Panjandrum-rakietowe-kolo-smierci-5841
Panjandrum – rakietowe koło śmierci
Kategorie: Historia techniki i telekomunikacji, Historia wojskowości, Powszechna, Wielka Brytania i Irlandia, XX i XXI wiek
2011-09-06 22:32 Łukasz Męczykowski
Ci szczęściarze, którzy 19 sierpnia 1942 roku mieli okazję oglądać oddalający się brzeg Dieppe, na zawsze zapamiętali mur na plaży Niebieskiej. Ta prosta budowla przyczyniła się do zagłady Royal Regiment of Canada. Jeśli alianci mieli wedrzeć się szturmem do wnętrza Festung Europa, musieli opracować skuteczne metody niszczenia przeszkód. Ceną porażki była śmierć setek żołnierzy.
Większość umocnień wybudowanych przez Niemców na plażach północnej Francji była genialnie prosta. Wielkie betonowe schrony kryły w sobie działa niezbędne do zwalczania dużych jednostek floty inwazyjnej, jednak przeciwko barkom desantowym wzniesiono znacznie mniej zaawansowane pod względem technicznym konstrukcje. Drewniane pale, stalowe jeże, zdobyte na Belgach „bramy”, betonowe mury – te przeszkody nie wymagały wiele wysiłku przy budowie, a mogły rozedrzeć dno barki czy zatrzymać czołgi. Utknięcie na plaży równało się śmierci.
Belgijska „brama” – ciężki stalowy płot o szerokości około trzech metrów i wysokości około dwóch
Cudowna moc eksplozji
Najszybszą metodą usunięcia przeszkody jest jej wysadzenie. Alianccy saperzy byli bardzo dobrze przygotowani do tego zadania. Mieli do dyspozycji całą gamę sprawdzonych i wypróbowanych ładunków burzących, zapalających i kumulacyjnych. Mogli je przylepić do, wsunąć pod, lub nawet wystrzelić w kierunku celu. Problem w tym, że nawet najzdolniejszy saper pracował dość powoli pod ogniem karabinów maszynowych. Priorytetem stało się więc dostarczenie ładunku wybuchowego na plażę w bezpieczny dla lądujących sposób, pozwalający równocześnie na zniszczenie jak największej liczby przeszkód jednocześnie.
Koło zaczyna się toczyć
Zadanie opracowania nowej broni powierzono podlegającemu Admiralicji Zarządowi Rozwoju Różnych Rodzajów Broni (Directorate of Miscellaneous Weapons Development). Cokolwiek miało powstać w trakcie prac, zadaniem dostarczenia tego na miejsce obarczono by właśnie marynarkę, więc był to wybór oczywisty. Prace rozpoczęto w drugiej połowie 1943 roku. Zespół projektowy składał się z trzech osób: komandora G. Williamsona, komandora-porucznika N.S. Norwaya i porucznika R.C. Abela. Cała trójka była członkami Królewskiej Ochotniczej Rezerwy Marynarki Wojennej (Royal Naval Volunteer Reserve).
Film dokumentalny prezentujący brytyjskie wynalazki opracowywane na potrzeby inwazji w Normandii
Według obliczeń, do wybicia w betonowym murze (przyjmowano, że może mieć trzy metry wysokości i nieco ponad dwa metry grubości) dziury wystarczająco dużej, aby przejechał przez nią czołg, potrzeba było około jednej tony materiałów wybuchowych. Ładunek należałoby zdetonować tuż przy powierzchni przeszkody, inaczej siła eksplozji rozeszła by się dokonując mniejszych zniszczeń. Urządzenie mające dostarczyć go w głąb plaży musiało być na tyle solidne, by przetrwać podróż poprzez kanał La Manche na pokładzie barki desantowej oraz wytrzymać przebijanie się przez mniejsze przeszkody na plaży.
Rozwiązanie nadeszło ze strony oficera lotnictwa, pułkownika Finch-Noyesa. Zaproponował on zbudowanie dwóch kół o średnicy około trzech metrów, połączonych ze sobą dużym pudłem zawierającym około 1800 kilogramów materiału wybuchowego. Napęd stanowiły rakiety na paliwo stałe przymocowane pod kątem do kół przy ich krawędzi. Szkic wydawał się obiecujący, więc przyjęto go dość szybko do realizacji. Projekt nazwano „Panjandrum”, zapożyczając nazwę z tytułu jednego z wierszy Samuela Foote’a. Inspiracją miały być dwa ostatnie wersy.
Testy
Panjandrum z osiemnastoma rakietami Pierwsza próba urządzenia odbyła się 7 września 1943 roku w Westward Ho. Co ciekawe, przeprowadzono ją na oczach przypadkowych plażowiczów. Egzemplarze testowe nie posiadały głównego ładunku wybuchowego, a pustą przestrzeń wypełniano piaskiem. Łącznie przeprowadzono dziewięć prób. Począwszy od drugiej z nich testy odbywały się na Instow Beach. Na początku instalowano minimalną liczbę rakiet (osiemnaście), chcąc przekonać się o możliwościach nowej broni. Potem pozwalano sobie na trochę większe ekstrawagancje. Rakiety załadowane czterema i pół kilogramami kordytu wymieniono na dwukrotnie silniejsze, co miało zwiększyć prędkość urządzenia, a co za tym idzie celność i zdolność do pokonywania przeszkód. Stopniowo dokładano kolejne rakiety, dochodząc do siedemdziesięciu sztuk zamontowanych na specjalnej wersji tego niszczycielskiego urządzenia, wyposażonej w aż trzy koła.
Wszystkie prototypy cierpiały na chroniczny brak stabilności przekładający się na ciągłe zbaczanie z wyznaczonego kursu. Panjandrum zataczało spirale, wykonywało skręty o sto osiemdziesiąt stopni plując ogniem, a raz rozpadło się zanim zdążono uruchomić silniki. Mimo wysiłków konstruktorów i techników, po prostu nie chciało jechać prosto przez dłuższy czas. Winę za to ponosiły nierówno pracujące silniki i zbyt sztywna konstrukcja, wrażliwa na każdą nierówność. Próbowano temu zaradzić, mocując do urządzenia dwa stalowe kable podłączone do wyciągarek. Operator mógł, w teorii, nieznacznie zmieniać kurs Panjandrum poprzez delikatne operowanie znajdującymi się na nich hamulcami. Najbardziej znaczącym efektem tych prób było zmuszenie całości personelu i widzów do rzucenia się na piach, kiedy to liny pękły przy pierwszym użyciu hamulca i przeleciały przez plażę. Po dwóch tego typu eksperymentach zaprzestano jakichkolwiek prób kierowania Panjandrum.
Tak kończyła się większość testów Wiele problemów sprawiały także same rakiety, które urywały się podczas jazdy i eksplodowały w wodzie oraz na wydmach. Na początku testu Panjandrum jechało zazwyczaj przez chwilę w wyznaczonym kierunku, jednak z każdym przebytym metrem siły działające na mocowania rakiet były coraz większe. Mimo swej prostoty urządzenie to zdolne było do osiągnięcia prędkości do stu pięciu kilometrów na godzinę, więc siła odśrodkowa musiała być dość znaczna. W pewnym momencie któreś z mocowań po prostu nie wytrzymywało. Kilka pierwszych rakiet wzbijało się w powietrze, co destabilizowało całe urządzenie i przyczyniało się do urwania kolejnych rakiet. Nie zdołano sobie z tym poradzić aż do zakończeniu testów w styczniu 1944 roku. Cały projekt, choć interesujący z technicznego punktu widzenia, zakończył się klęską.
Porażka… ale czy na pewno?
W Normandii Churchill AVRE znakomicie zastąpił Panjandrum (fot. sierż. Wooldridge) 6 czerwca 1944 roku alianci ruszyli do szturmu. Drogę torowały im „zabawki” Hobbarta, w tym czołgi Churchill AVRE miotające osiemnastokilogramowe pociski nazywane „latającymi śmietnikami”. To one, przy wsparciu konwencjonalnych dział czołgowych, wzięły na siebie zadanie rozbijania tych betonowych umocnień, które przetrwały ostrzał artyleryjski i bombardowania. W krótkim czasie mur Festung Europa został przebity, a Alianci ruszyli dalej, ku walkom w Normandii.
Panjandrum okazało się ciekawym, lecz niemożliwym do użycia urządzeniem, które koniec końców okazało się zbędne. Jednak według dość popularnej teorii nigdy nie było traktowane jako broń mająca znaleźć zastosowanie podczas inwazji. Testowano je bez zachowania warunków tajności, na oczach tłumów. Całość wyglądała dość prymitywnie i wybitnie niebojowo. Kto przy zdrowych zmysłach podjąłby się zadania przetransportowania do brzegu urządzenia składającego się z prawie dwóch ton kruszącego materiału wybuchowego obwieszonego w najszybszym wariancie sześćset trzydziestoma kilogramami kordytu? Eksplozja zmiotłaby nie tylko barkę desantową przewożącą Panjandrum i ale kilka okolicznych. Coraz częściej łączy się ten wynalazek z tak zwaną operacją „Fortitude”. Miała ona na celu zmylenie Niemców co do miejsca desantu i alianckich możliwości technicznych, a jej najbardziej znaną częścią jest postawienie Pattona na czele nieistniejącej 1. Grupy Armii (FUSAG). Choć nie ma na dzień dzisiejszy żadnych oficjalnych potwierdzeń, wersja ta wydaje się bardzo prawdopodobna.
Panjandrum wiecznie żywe
Rysunkowy opis testów panjandrum (rys. dzięki uprzejmości andrielisilien)
Replika Panjandrum uruchomiona w 65. rocznicę lądowania w Normandii
Mimo upływu lat, pamięć o tym niezwykłym urządzeniu nie blednie. Jest ono na tyle wyjątkowe, że każdy, kto je zobaczy, na zawsze zachowa je w swojej pamięci. Panjandrum stał się częścią brytyjskiej kultury popularnej dzięki serialowi „Dad’s Army”. W grudniu 1972 roku w telewizji wyemitowano odcinek „Round and Round went the Great Big Wheel”, w którym dzielny pluton z Walmington on Sea spotyka się z radiowo kierowanym Panjandrum, który o mało nie zniszczył całego miasta. O żywotności pamięci o tym urządzeniu świadczy też uruchomienie jego repliki w sześćdziesiątą piątą rocznicę lądowania w Normandii. Pozostaje mieć nadzieję, że najbliższe lata i kolejne odtajniane dokumenty pozwolą uzupełnić historię tego rakietowego koła śmierci.
http://histmag.org/Trudne-poczatki-slynnej-bazooki-1197
Trudne początki słynnej „bazooki”
Kategorie: Historia wojskowości, Powszechna, XX i XXI wiek
2007-05-26 18:00 Łukasz Męczykowski
Po ewakuacji Dunkierki w 1940 roku każdy wiedział, że z obroną przeciwpancerną alianckiej piechoty jest coś nie tak. Niemieckie czołgi zbyt łatwo przechodziły przez linie sprzymierzonych. Wszyscy obserwujący ten konflikt wiedzieli, że potrzebna jest nowa broń przeciwpancerna, do której obsługi i przenoszenia potrzeba by zaledwie kilku ludzi.
Do podobnych wniosków doszli też wojskowi zza oceanu. Dotychczas uważali, że zadania obrony przeciwpancernej z powodzeniem mogą wypełnić działka M3 kalibru 37 milimetrów i WKM M2 kalibru 12,7 milimetra. Przebieg walk we Francji dowiódł, że to może nie wystarczyć. Szybko stało się jasne, że nowa broń musi wykorzystać efekt kumulacji, gdyż lufowa broń o niezbędnych parametrach byłaby za ciężka dla piechura.
Rura ze spustem + ładunek kumulacyjny
Odpowiedzią na nowe zapotrzebowanie stała się broń oznaczona kryptonimem „Launcher, Rocket, AT, M1”, czyli „Wyrzutnia, Rakieta, Przeciwpancerna, Model 1”. W praktyce broń ta składała się z prostej rury długości około 54,5 i kalibru 2.36 cala, pod którą podczepiono coś na kształt kolby i 2 uchwyty, z dołączonym do jednego z nich spustem. Broń działała na bardzo prostej zasadzie. Podczas ładowania podłączano rakietę do systemu elektrycznego wyrzutni. Energię czerpano z baterii ukrytej w kolbie. Naciśnięcie spustu powodowało zapłon ładunku miotającego i pocisk wylatywał z rakiety. Ta technika nie była niczym nowym, a jej początki sięgają 1918 roku, kiedy to R.H. Goddard zaproponował armii USA wprowadzenie podobnego urządzenia jako broni przeciwczołgowej. Prawdziwy sekret tkwił w samej rakiecie, a ściśle biorąc, w jej głowicy.
Rakieta odpalana z tej wyrzutni mogła zniszczyć czołg, gdyż zbudowano ją z zastosowaniem ładunku kumulacyjnego. Zjawisko to odkryto, kiedy to podczas testów materiałów wybuchowych litery wytłoczone na kostkach wypalały się na podłożu. Od prowadzącego testy zjawisko nazwano efektem Monro’ego. W walce po raz pierwszy zastosowano je w czasie ataku na Eben Emael. Ładunki kumulacyjne swoją skuteczność uzyskują poprzez odpowiednie uformowanie materiału wybuchowego. Jest on wydrążony na kształt stożka, przy czym do wewnętrznej strony tego zagłębienia przylega miedziana płytka, uformowana w ten sam sposób. Całość jest umieszczana podstawą w kierunku pancerza. Przy wybuchu siła detonacji roztapia płytkę, a dzięki swemu ukształtowaniu cała energia skupiona jest w jednym punkcie. Pancerz atakowany jest nie tylko ciśnieniem i temperaturą, ale i strumieniem plazmy, stworzonym poprzez gwałtowną przemianę miedzianej wkładki. W takiej sytuacji pancerz nie pęka, lecz odparowuje, tworząc mały kanalik prowadzący do wnętrza pojazdu. Z racji gwałtowności całego procesu, do wnętrza wpadają dziesiątki małych białych z gorąca kawałków stali, wtapiających się w ciało i zapalających wszystko, czego dotkną. Jeśli taka kropelka upadnie na amunicję, czołg kończy swoje istnienie w jednej potężnej kuli ognia. Cały ten proces trwa krócej niż przeczytanie jednej litery tego opisu.
Efekt ten wymaga jednak pewnego poświęcenia: celności na rzecz skuteczności. Pocisk z głowicą kumulacyjną traci wiele na skuteczności, jeśli wiruje w trakcie lotu, na przykład po wystrzeleniu z gwintowanej lufy. Na skutek siły bezwładności cząsteczki strumienia są odrywane na boki, co zmniejsza zdolności penetracyjne ładunku. Amerykanie uwzględnili to zjawisko, stosując gładką lufę i pocisk stabilizowany lotkami, co jednak czyniło go wrażliwym na podmuchy wiatru i zmniejszało celność.
Niesforna przyjaciółka Jankesów
Ta „mordercza” broń po raz pierwszy znalazła zastosowanie po operacji „Torch”. Żołnierze nadali jej nazwę „bazooka” z racji jej podobieństwa do przedmiotu używanego przez znanego w tym czasie komika radiowego, Boba Burnsa. Wydawał on różne odgłosy za pomocą rury z lejkowatym zakończeniem. Inną nazwą było „naramienna 75 mm”. Jednak praktyka nie do końca potwierdziła teorię. Głowica potwierdziła swój niszczący potencjał, ale z resztą nie było już tak dobrze. Pokazowe testy ujawniły kilka „mankamentów”: Rakieta opuściła rurę, plując do tyłu płonącymi resztkami, prosto w twarz strzelca. Prawie natychmiast po opuszczeniu wyrzutni zaczęła koziołkować, a po uderzeniu w ziemię 10 stóp przed celem, przeleciała nad ciężarówką¬ (której wrak był w tym ćwiczeniu celem – dop. ŁM). To była bardzo uparta broń, powtarzała to hańbiące przedstawienie w 11 z 12 odpaleń. Dwunasty uderzył w cel i nie eksplodował. Czasami bywało jeszcze gorzej, pociski wyczyniały różne rzeczy przy próbie odpalenia: Otoczył mnie błysk ognia. Myślałem, że urwało mi głowę. Nic nie wyleciało z przodu wyrzutni, ale ładunek napędzający rozerwał rurę i przeleciał mi koło hełmu. Nic nie słyszałem oprócz dzwonienia w głowie. Często też obrażenia odnosili ludzie stojący za lub obok wylotu wyrzutni.
Niezbyt udany debiut doprowadził do wprowadzenia wielu poprawek, usunięto przedni chwyt, zmieniono system elektryczny, a co najważniejsze, zainstalowano niewielką tarczę ochronną. Nowa wersja otrzymała kryptonim M1A1. Zmieniono także sam pocisk. Z modyfikacjami zdążono w sam raz na desant w Normandii. Podczas walk okazało się, że Niemcy wyciągnęli wnioski. Od dawna obkładali swoje Pz. III i IV różnymi przedmiotami, a teraz wprowadzili ochronne fartuchy z obu stron czołgu oraz na wieży. Pocisk detonując na przeszkodzie nie robił krzywdy właściwemu pancerzowi. Ponadto już w Afryce stosowano dodatkowe opancerzenie na przednią część kadłuba i wieży. Płyta pancerna, montowana na ramie, znakomicie niwelowała działanie pocisku „bazooki”. Z kolei pancerz „Pantery” i „Tygrysa” był na tyle gruby, że ich załogi mogły obawiać się trafienia tylko z boków i tyłu (a i ich załogi chroniły się dodatkowo na różne sposoby). Zbudowali też własny odpowiednik „bazooki”-„panzerschreck”, który był znacznie lepszy od swego pierwowzoru.
Frontowe modyfikacje
(źródło: Conseil Régional de Basse-Normandie / National Archives USA) Amerykanie nie ograniczali roli „bazooki” tylko i wyłącznie do środka przeciwpancernego piechoty. Czasem zakopywano odbezpieczony pocisk w ziemi, nie wyjmując go z kartonowego opakowania. Do rakiety podłączano dwa kawałki kabla telefonicznego, a żołnierz wyposażony w baterię krył się w pobliżu, trzymając końce wspomnianych kabli. Kiedy do pułapki zbliżył się czołg, żołnierz zamykał obwód, powodując odpalenie pocisku w kierunku wozu. Innym zastosowaniem było przerzucanie kabla telefonicznego przez wąwozy. Pocisk w opakowaniu przywiązywano pod odpowiednim kątem do drzewa, do głowicy przywiązywano drut i odpalano. Maksymalny zasięg określono na 225 jardów. Po wojnie metodę tą zmodyfikowano. Rakieta „łapała” pętle umieszczoną na wylocie rury. Znana jest też polowa modyfikacja polegająca na demontażu głowicy i zastąpieniu jej 2 granatami obronnymi.
Historia „bazooki” nie kończy się na drugiej wojnie światowej. Przeżyła kilka metamorfoz, ale w gruncie rzeczy nadal pozostała rurą, z której odpala się rakiety. I za to zyskała sobie rozgłos, rzecz jasna przy sporym udziale propagandystów amerykańskich. Pojawiła się właśnie wtedy, gdy jej potrzebowano. Nie od razu, co prawda, działała jak należy, ale wady udało się wyeliminować w przyzwoitym tempie. A co najważniejsze, piechota znowu mogła skutecznie bronić się przed czołgami.
NIe rozumiem za bardzo problemu… Po co mieszać podanie czy wniosek od krótkiej wiadomości? To oczywiste, zę nie mozna tego wrzucać do jednego wora opinii o dbałość języka.
Osobiści staram się jak tylko mogę pisać bardzo poprawnie – wszędzie gdzie to możliwe. Oczywicie nie przykłądam większej wagi przy komentarzach albo w komunikatorach – nie sparawdzam po prpstu literówek (a często się mylę – zamieniam litery, czasem ogonków nadużywam – ale to ze względu na to, ze piszę szybciej niż prawy alt odskakuje, co skutkuje właśnie kolejnym ogonkiem albo braiem znaku albo w GG wielką literą). W esemesach nie stosuję polskich znaków bo mam wyłączone podpowiadanie a ponieważ w róznych telefonach róznie są litery ogonkowe „ustawione” dlatego wolę nie używać niż źle używać 😉
Wielokrotnie zdarza mi się pisać bez polskich znaków w SMSach… a to głównie z powodu tak błahego, że SMSów rocznie wysyłam może z 20-50 (wliczając charytatywne ;D). Z polskimi znakami zdarzy mi się napisać życzenia na święta do osób, z którymi rozmawiać nie za bardzo mi się chce. Takie obcinanie ogonków jest jak najbardziej rozsądne i zrozumiałe. Nie mogę jednak zrozumieć osób, które nie używają polskich znaków w komunikatorach komentarzach, czy ogólnie wypowiedziach pisemnych (choćby nieformalnych) z użyciem komputera. Na wielu telefonach – nawet z klawiaturą QWERTY wprowadzanie polskich znaków może być utrudnione. Takiego problemu nie ma jednak na zdecydowanej większości klawiatur komputerowych, a polskich znaków często nie widać. Dlaczego o język nie dba akurat najmłodsza grupa użytkowników? Bo w szkole się tego od nich nie wymaga. Tu nie chodzi o wygodę, lecz po prostu o skrajne lenistwo.
Już tłumaczę. Użycie chociaż jednego znaku diakrytycznego (ą,ę,ż itp.) powoduje zmianę kodowania wysyłanej treści, co skutkuje tym, że jeden SMS =70 znaków, podczas, gdy bez polskich znaków jeden SMS = 160 znaków. Różnica spora, wcale nie zachęca do poprawnej polszczyzny
No przecież smsy są teraz w cenie śmieci – nic nie kosztują.