T-Mobile rozpocznie nowy rok od promocji pozwalającej klientom innych sieci na skorzystanie z atrakcyjnej oferty. Klienci przenoszący numer do T-Mobile mogą odebrać nowego smartfona nawet 6 miesięcy przed zakończeniem dotychczasowej umowy. T-Mobile dodatkowo oferuje im abonament o 10% tańszy po przeniesieniu numeru.
Od 3 stycznia 2013 roku T-Mobile oferuje klientom innych sieci możliwość zakupienia nowego smartfonu w promocyjnej ofercie. Klienci, którzy z niej skorzystają otrzymają nowego smartfona od T-Mobile bez konieczności płacenia abonamentu do czasu zakończenia umowy z dotychczasowych operatorem. Nowe warunki i związane z nimi opłaty abonamentowe będą obowiązywały klientów dopiero po tej dacie. Dodatkowo otrzymają oni od T-Mobile 10% upust na abonament na cały okres zawartej z T-Mobile umowy. Sprzedawane przez T-Mobile telefony nie posiadają blokady SIM-LOCK.
T-Mobile w ramach noworocznej oferty proponuje klientom taryfy multimedialne lub minutowe z możliwością rozszerzenia ich o wybrane usługi dodatkowe. W zależności od wybranej wartości abonamentu klienci będą mogli dokupić pakiet 100 000 SMS/MMS do T-Mobile, nielimitowane połączenia w sieci T-Mobile lub pakiet Non-stop do krajowych sieci stacjonarnych tylko za 1,99 zł za każdą tych usług. Dodatkowo klienci będą mogli aktywować sieć rodziną, w której każdy jej uczestnik otrzymuje 2000 minut na połączenia wewnątrz sieci rodzinnej za jedyne 1,99 zł.
źródło: T-Mobile
Kan
**** Super pomysł ! Hmmm, ale dlaczego tylko 6 miesięcy przed końcem umowy ? Ja tak sobie myślę, że w 2030 to chciałbym przejść do Tmobile z numerem….. DOSTANE JUŻ TERAZ SMARTFONA ? please ? -.-
Bardzo interesująca oferta, jeśli nie ma w niej żadnych „haczyków”.
Trzeba by przeczytać regulamin dokładnie, jak dla mnie ważniejsza informacja to przedłużonych pakietach promocyjnych, za śmieszne pieniądze (2zł) można ładnie podbudować swój abonament (zwłaszcza te najniższe)
~Jo nie rozumiem zbytnio sensu twojej wypowiedzi, ale no ok. Jak operator daje możliwość łyknięcia słuchawki o 6 miesięcy wcześniej niż obowiązuje umowa no to czemu nie?
weźcie pod uwagę, ze smartfon bedzie juz polroczny jak dopiero zacznie was obowiazywać np 2 letnia umowa.. np biore teraz samsunga galaxy s2 w abonamencie za 50 zł jednak za pol roku w abonamencie za 50 zł prawdopodobnie bedzie juz s3 w takiej samej cenie… i do tego ten smartfon bedzie musial wytrzymac 2,5 roku zanim skonczy wam sie umowa.
27
maj
Rambo 1.0
Jeszcze nie rozwiał się dym po ataku na Pearl Harbor 7 grudnia 1941 roku i nie umilkły jęki rannych marynarzy, kiedy Japończycy rozpoczęli inwazję na Filipiny, które wówczas znajdowały się pod kontrolą Amerykanów. Cel – zdobyć Luzon, największą wyspę archipelagu, przejąć kontrolę na Manilą i przede wszystkim – zniszczyć stacjonujący tam garnizon amerykański.
Japońskie myśliwce i bombowce urządziły okrętom US Navy rzeź podobną do tej z Pearl Harbor. Na plażach wyspy Luzon wkrótce wylądowało 50 tysięcy japońskich żołnierzy.Na Filipinach stacjonowało ponad 10 tysięcy Amerykanów oraz około 70 tysięcy żołnierzy filipińskich. Liczebnie górowali więc nad napastnikami. Niestety – tylko liczebnie…
Działa, jakimi dysponowali Amerykanie i Filipińczycy wyprodukowano jeszcze w XIX wieku, ich karabiny pamiętały wojnę hiszpańsko-amerykańską z początku stulecia, a granaty pochodziły z czasów I Wojny Światowej.
Większość z nich nie nadawała się do użycia – równie dobrze można było rzucać w Japończyków kamieniami…
Dowódca sił amerykańskich na Filipinach – generał Douglas MacArthur zrozumiał, że nie zdoła obronić wyspy. Przeszedł więc do realizacji planu B (a właściwie – planu Orange). Wycofał wojska na zachodnią część Luzonu, na półwysep Bataan. Plan przewidywał, że tam, w gęstej dżungli, zająwszy przygotowane wcześniej umocnienia i przy wsparciu ciężkiej artylerii znajdującej się na pobliskiej wyspie Corregidor, Amerykanie i Filipińczycy będą się bronić przez kilka miesięcy, aż US Navy nie przybędzie z odsieczą.
Odsiecz jednak nie nadeszła… Roosevelt zdecydował, że priorytetem jest pokonanie Hitlera w Europie i na tym należy skupić amerykański wysiłek wojenny. Żołnierze uwięzieni na półwyspie Bataan byli więc zdani tylko na siebie. Z przestarzałą bronią, bez dostaw amunicji i żywności, bez możliwości wycofania się gdziekolwiek.
Mimo to bronili się przed wściekłymi atakami Japończyków, którzy stopniowo spychali ich wgłąb półwyspu. Na domiar złego obrońców zaczęły dziesiątkować tropikalne choroby – malaria i dyzenteria. W lutym 1942 roku tylko około 10% Amerykanów i Filipińczyków nadawało się do walki. Sytuacja była beznadziejna.
11 marca 1942 roku nadeszła wiadomość, która dodatkowo podkopała ich morale – prezydent Roosevelt rozkazał generałowi MacArthurowi przebywającemu na wyspie Corregidor wycofać się ze swoim sztabem do Australii. Generał uczynił to bardzo niechętnie. Przed opuszczeniem Filipin złożył słynną obietnicę: I shall return! – „Ja tu wrócę!”
Na początku kwietnia sytuacja była już katastrofalna. Generał Edward King podjął decyzję o poddaniu się. Dnia 9 kwietnia spotkał się z japońskim generałem Kameichiro Nagano, by omówić warunki kapitulacji. Bitwa o Bataan dobiegła końca. 75 tysięcy żołnierzy amerykańskich i filipińskich dostało się do niewoli.
Była to największa pojedyńcza porażka w historii US Army.
Japończycy postanowili przetransportować jeńców do obozu koncentracyjnego O’Donnell położonego w sercu wyspy. Właściwie „przetransportować” to złe słowo, ponieważ jeńcy musieli pokonać stukilometrową trasę pieszo. Rozpoczął się słynny Marsz Śmierci (Bataan Death March) uznany po wojnie za zbrodnię wojenną.
Trasa Marszu Śmierci
Skrajnie wyczerpani, ranni i cierpiący na tropikalne choroby jeńcy szli przez dżunglę w potwornym upale, bez jedzenia i picia. Ci, którzy nie nadążali byli natychmiast zabijani przez Japończyków eskortujących kolumnę na jeepach i ciężarówkach. Często strzelali z samochodów do idących jeńców bez żadnego powodu. Trasa marszu została usiana trupami. Podczas dziewięciu koszmarnych dni zginęło ponad 20 tysięcy ludzi.
Jeńcy amerykańscy po dotarciu do Camp O’Donnell.
Po dojściu do obozu O’Donnell Japończycy zwolnili Filipińczyków, zaś Amerykanów przenieśli do innego obozu – Cabanatuan.
W tym obozie Amerykanie zostali zmuszeni do niewolniczej pracy przy wyrębie dżungli i budowie lotniska. Głód, choroby, nieludzkie traktowanie i tortury zbierały krwawe żniwo. Prób ucieczki było niewiele. Razem z każdym niedoszłym uciekinierem Japończycy zabijali 10 losowo wybranych więźniów. Wszyscy musieli najpierw wykopać sobie groby na oczach wszystkich współtowarzyszy niewoli.
Gehenna trwała prawie trzy lata.
W październiku 1944 roku przy życiu zostało niewiele ponad 2000 Amerykanów. Około 1500 z nich przetransportowano do Japonii. W obozie zostało 511 jeńców zbyt słabych, by ruszyć się gdziekolwiek.
Ci więźniowie mieli po 20-25 lat…
W tym samym czasie losy wojny w Europie były już przesądzone. Oczy amerykańskich sztabowców zwróciły się ponownie na region Pacyfiku.
Dnia 9 stycznia 1945 roku generał Mac Arthur spełnił swoją obietnicę i wrócił na wyspę Luzon na czele 175 tysięcy żołnierzy.
Sprawa uwolnienia jeńców została potraktowana priorytetowo. MacArthur obawiał się, że Japończycy na wieść o zbliżającej się ofensywie natychmiast ich wymordują. Postanowił przeprowadzić niezwykle śmiałą, bezprecedensową operację uwolnienia jeńców przy pomocy niewielkiej grupy żołnierzy-straceńców. Co najdziwniejsze – dowództwo nad tą operacją powierzył człowiekowi, który dotąd nie walczył.
Henry Mucci urodził się w marcu 1911 roku w Bridgeport w stanie Connecticut w rodzinie włoskich emigrantów. Po ukończeniu liceum wstąpił do Akademii Wojskowej West Point, którą ukończył w roku 1936.
Orłem w nauce raczej nie był – ukończył Akademię z 246. lokatą…
Mianowano go dowódcą 98. Batalionu Artylerii Polowej stacjonującego na Nowej Gwinei. Była to przestarzała formacja, której zadaniem było transportowanie haubic kaliber 75 przez trudny teren na grzbietach mułów i koni. Za aprobatą dowództwa Mucci postanowił całkowicie zmienić charakter jednostki. Tragarzy dział przekształcił w komandosów. Tak narodził się 6. Batalion Rangersów.
Pułkownik Henry Mucci
Z początkiem 1944 roku rozpoczął się morderczy trening nowej jednostki. W parnej nowogwinejskiej dżungli żołnierze ćwiczyli sztukę survivalu, walkę wręcz, przygotowywanie zasadzek, sprawności minerskie itp. Mucci doprowadzał ich do granic wytrzymałości zmuszając do kilkudziesięciokilometrowych forsownych marszów przez góry Nowej Gwinei. Wielu z nich nie wytrzymało trudów szkolenia i zrezygnowało na własną prośbę. Trening przetrwało około pięciuset. Na początku szczerze nienawidzili Mucciego, jednak z czasem zaczęli go szanować. Kiedy szkolenie się zakończyło byli gotowi pójść za swoim dowódcą w ogień.
W styczniu 1945 roku batalion otrzymał samobójcze zadanie – oswobodzenie ponad pięciuset amerykańskich jeńców z obozu Cabanatuan położonego kilkadziesiąt mil za linią frontu, w środku terenu opanowanego przez Japończyków.
Na domiar złego tuż obok obozu przebiegała ruchliwa droga, której japońskie oddziały używały do przegrupowywania się.
Pułkownik Mucci wybrał do tego zadania 128 najlepszych rangersów. Wyruszyli 28 stycznia 1945 roku. Po drodze dołączyli do nich Filipińczycy z antyjapońskiej partyzantki. Po 24 godzinach marszu doszli do wioski Balincarin odległej od obozu o 5 mil. Tam Mucci zarządził jednodniowy postój – zauważył wzmożony ruch japońskich wojsk i nie chciał ryzykować dekonspiracji. To pozwoliło rangersom odpocząć przed akcją. W tym samym czasie filipińscy partyzanci zadbali o zaplecze. Zdobyli m.in. 25 wozów, na których planowano wywieźć osłabionych jeńców. Z braku zwierząt pociągowych wozy te musiały być ciągnięte przez ludzi.
W nocy z 29 na 30 stycznia rangersi przeszli do osady Platero oddalonej od obozu o dwie mile, która stała się ich punktem wypadowym do właściwej akcji.
Obóz Cabanatuan był położony w odkrytym terenie porośniętym niskimi krzakami. By dojść do ogrodzenia rangersi musieli się czołgać przez ponad 550 metrów ryzykując, że w każdej chwili mogą zostać zauważeni przez Japończyków z jednej z kilku wieżyczek strażniczych. Mucci wpadł na pomysł, jak zminimalizować to ryzyko. Wezwał drogą radiową nocny myśliwiec P-61 Black Widow, który kilkakrotnie przeleciał nad obozem. Kiedy Japończycy zajęci byli obserwowaniem samolotu rangersi szybko pokonali odkryty teren i ukryli się w rowie irygacyjnym ciągnącym się wzdłuż ogrodzenia.
Atak rozpoczął się 30 stycznia o godzinie 19:45. Rangersi huraganowym ogniem z thompsonów zlikwidowali żołnierzy przy bramie i obsługę wieżyczek strażniczych. Po wdarciu się na teren obozu zniszczyli bazookami garaże z czołgami i rozpoczęli systematyczne przeszukiwanie baraków mieszkalnych zabijając wszystkich napotkanych Japończyków.
W tym samym czasie filipińscy partyzanci wysadzili most na drodze do miejscowości Cabu, gdzie stacjonowało 800 japońskich żołnierzy. Japończycy słysząc odgłosy walki próbowali przyjść z odsieczą, jednak ich pojazdy musiały zatrzymać się przed zniszczonym mostem. Wtedy Filipińczycy sięgnęli po bazooki.
Rangersi tymczasem dotarli do baraków zajmowanych przez jeńców. Ich oczom ukazał się straszny widok. Amerykanie byli właściwie żywymi szkieletami. Większość leżała na podłodze we własnych odchodach, niezdolna do wykonania najmniejszego ruchu. Niewielu potrafiło utrzymać się na nogach. Poza tym byli w tragicznym stanie psychicznym. Słysząc strzały pomyśleli, że to Japończycy zaczynają ich likwidować. Na widok rangersów wielu zareagowało panicznym strachem.
Uzbrojenie i umundurowanie rangersów różniło się znacznie od tego, które znali.
Niektórzy za nic nie chcieli wyjść ze swoich baraków. Tych trzeba było wyciągać siłą i wynosić z obozu na rękach. Byli tak wychudzeni, że rangersi nieśli ich na własnych plecach po dwóch na raz. Ewakuacja jeńców zakończyła się około godziny 23:00. W osadzie Platero załadowano ich na wozy i pod osłoną nocy ruszono w drogę. Następnego dnia koło południa napotkali pierwsze oddziały amerykańskie.
To niewiarygodnie, ale podczas całej akcji poległo tylko dwóch rangersów. Japończykow zginęło ponad pięciuset.
Po akcji
Generał MacArthur odznaczył wszystkich uczestników Wielkiego Rajdu, jak do dzisiaj nazywa się tą śmiałą akcję.
Henry Mucci po powrocie do domu był traktowany jak bohater narodowy. W 1947 roku ożenił się i doczekał czwórki dzieci. Podjął pracę w jednej z firm naftowych i został jej przedstawicielem w Indiach.
Pułkownik Henry Mucci zmarł 20 kwietnia 1997 roku w swoim domu w Melbourne na Florydzie.
Zabójcze balony
Oregon, USA, Gearhart Mountain, 5 maja 1945 roku, około godz. 10:00
Pastor Archie Mitchell zatrzymał samochód po półgodzinnej podróży z Bly. Uśmiechnął się lekko do żony – obiecywał ten piknik jej oraz podopiecznym ze szkółki niedzielnej już od dawna. Wreszcie byli u celu. Piątka dzieci wypadła z samochodu z wrzaskiem radości i rozbiegła się na wszystkie strony. Po chwili wysiadła z niego młoda kobieta w widocznej ciąży. Samochód ruszył ponownie i zatrzymał się na parkingu kilkadziesiąt metrów dalej. Kiedy pastor wyciągał z bagażnika kosze piknikowe usłyszał głos jednego z dzieci.
„Hej, patrzcie co znalazłem!” – krzyknął 13-letni Jay.
Reszta dzieci szybko podbiegła do niego. Młoda kobieta także podeszła bliżej. Na ziemi leżała duża, postrzępiona płachta jakiegoś materiału pokryta plątaniną cienkich linek. Tuż obok leżała aluminiowa obręcz, a pod nią trzy przedmioty – dwie blaszane tuleje oraz coś, co przypominało niewielką bombę. Kobieta i dzieci przez chwilę przyglądali się dziwnemu znalezisku. Po chwili któryś z chłopców wziął do ręki kamień i zanim ktokolwiek zdołał go powstrzymać uderzył nim w jeden z przedmiotów.
Pod koniec 1944 roku Japończycy zdawali sobie sprawę, że ich przegrana jest już tylko kwestią czasu. Amerykanie systematycznie opanowywali kolejne wyspy na Pacyfiku, a co gorsza – ich bombowce B-29 startujące z baz w Chinach zaczęły równać z ziemią japońskie miasta. Mimo tego Japończycy postanowili przeprowadzić atak na kontynentalne Stany Zjednoczone. Bardzo dziwny atak…
Generał Sueyoshi Kusaba, szef laboratorium badawczego japońskiej Dziewiątej Armii wpadł na pomysł, by wykorzystać do niego… balony z podczepionymi bombami i ładunkami zapalającymi. Skontaktował się z majorem Teiji Takadą, szefem zespołu technicznego, który ze swoimi ludźmi szybko opracował projekt takiego balonu. Jego średnica wynosiła około 10 metrów, był wypełniony wodorem i mógł bez problemu unieść kilkudziesięciokilogramowy ładunek.
W normalnych warunkach zasięg takiego balonu wynosił maksymalnie kilkaset kilometrów. Jakim cudem więc to ustrojstwo mogło przelecieć 8 tysięcy kilometrów dzielących Japonię od kontynentalnych Stanów Zjednoczonych?
Na początku lat 40-tych japońscy piloci latający nad Pacyfikiem zauważyli, że na wysokości ok. 12 km nad poziomem morza występuje niezwykle silny strumień powietrza wiejący z zachodu na wschód z prędkością 100 km/h. Konstruktorzy zabójczych balonów postanowili wykorzystać tą „powietrzną autostradę”.
Zanim jednak do tego doszło musieli rozwiązać wiele problemów technicznych. Balon napełniony wodorem powiększa się i wznosi, kiedy ogrzeje go słońce oraz kurczy się i opada wraz ze spadkiem temperatury. Jego twórcy wymyślili więc mechanizm sterowany wysokościomierzem. Kiedy balon opadał poniżej wysokości 11 kilometrów mechanizm uwalniał worki z piaskiem służące za balast i podwieszone na aluminiowej obręczy.
Za każdym razem uwalniane były dwa worki znajdujące się po przeciwnych stronach obręczy, by balon zachował stabilność.
Kiedy zaś balon wzniósł się za wysoko wysokościomierz uruchamiał zawór, który wypuszczał nadmiar wodoru.
Pod obręczą podwieszony był właściwy ładunek – zazwyczaj była to niewielka, 15-kilogramowa bomba oraz dwa termitowe ładunki zapalające przypominające kształtem blaszane tuleje.
Schemat śmiercionośnego balonu. Rysunek z gazety „Nevada State Journal”.
Lecąc torem sinusoidy wraz ze strumieniem powietrza balon pokonywał trasę z Japonii do Ameryki Północnej w ciągu trzech dni. Kiedy wszystkie worki z piaskiem zostały zrzucone mechanizm odpalał ładunek prochowy niszczący balon i uwalniający bomby.
Początkowo balony posiadały powłokę z nagumowanego jedwabiu, potem zaczęto wykorzystywać do tego celu papier wyrabiany z krzewów morwy. Był bardzo wytrzymały, lekki i wodoodporny. Płachty papieru sklejano ze sobą w olbrzymich salach często wykorzystując do tego dzieci. Wiele szkół skróciło lekcje i oddelegowało uczniów do tej pracy.
Japończycy ochrzcili swoją nową broń nazwą fusen bakudan, czyli „balonowa bomba”.
Lot testowy odbył się we wrześniu 1944 roku i zakończył się powodzeniem. Pierwsze balony z bombami wypuszczono na początku listopada. Stanowiska startowe znajdowały się na wschodnim wybrzeżu wyspy Honsiu.
Szacowano, że około 10% wypuszczonych balonów doleci do Ameryki. I tak też było. Ocenia się, że z 9000 wyprodukowanych i wysłanych fusen bakudan do USA doleciało około tysiąca.
Amerykanie połapali się w sytuacji na początku 1945 roku. Do komisariatów policji i jednostek wojskowych na zachodnim wybrzeżu USA ludzie zaczęli przynosić dziwne znaleziska i informować o podejrzanych balonach pojawiających się od czasu do czasu na niebie. Widziano je nad Oregonem, Kalifornią, Montaną, Idaho, Nevadą i Arizoną … Nadeszły także sygnały z Północnej i Południowej Dakoty. Myśliwiec P-38 Lightning zestrzelił jeden z balonów nad miejscowością Santa Rosa w Kalifornii. Na ulicach Los Angeles znaleziono fragmenty papierowej powłoki. Okręty US Navy wyłowiły kilka balonów z morza. Niektóre doleciały do Kanady i Meksyku. „Rekordzista” wylądował na przedmieściach Detroit.
Ten balon został sfotografowany przez amerykański samolot nad Pacyfikiem. Nie doleciał do celu. Jak widać na zdjęciu – podczas lotu stracił większość wodoru i chwilę później zatonął w oceanie.
Początkowo Amerykanie przypuszczali, że te balony, nazwane przez nich fire baloons to sprawka japońskich szpiegów działających na terenie USA. Inna hipoteza głosiła, że są wypuszczane z łodzi podwodnych operujących przy zachodnim wybrzeżu Stanów. Dopiero kiedy zespół geologów przebadał zawartość odzyskanych woreczków balastowych stwierdzono, że znajdujący się w nich piasek pochodzi z Japonii. Geologom udało się ustalić nawet konkretną plażę na wyspie Honsiu, z której go pozyskano.
Mimo, że balony jak narazie nie wyrządziły większych szkód Amerykanie postanowili ukryć informację o ich pochodzeniu przed opinią publiczną.
Znalazcom resztek balonów wmawiano, że to urządzenia meteorologiczne lub spychano winę na Kanadyjczyków.
Mimo, że skuteczność balonów była jak do tej pory żadna, Amerykanie przestraszyli się nie na żarty. Wiedzieli, że Japończycy prowadzą badania nad bronią chemiczną i biologiczną. W tej sytuacji balony mogły potencjalnie stanowić poważne zagrożenie. Poza tym efekt psychologiczny, jaki wywołałyby w społeczeństwie mógł mieć nieprzewidziane konsekwencje.
Amerykanie nie chcieli także, by do Japonii dotarła jakakolwiek wiadomość o ich zabójczych wysłannikach.
Cenzura okazała się skuteczna – Japończycy dowiedzieli się tylko o jednym balonie, który dotarł do Wyoming, wylądował i nie wybuchł. Wkrótce porzucili cały projekt.
Ostatni balon wysłano w kwietniu 1945 roku. Mniej więcej w tym samym czasie amerykańskie bombowce zniszczyły fabryki wodoru na wyspach japońskich, więc kontynuowanie projektu stało się niemożliwe.
Blokada informacji na temat zabójczych balonów miała jednak także tragiczne konsekwencje…
Na początku maja 1945 roku pastor Archie Mitchell i jego żoną Elsye wybrali się na piknik z piątką dzieci ze szkółki niedzielnej. Kiedy pastor parkował samochód jedno z nich znalazło resztki japońskiego balonu. Eksplozja bomby zabiła na miejscu pięcioro dzieci i będącą w piątym miesiącu ciąży Elsye.
To jedyne znane ofiary zabójczych balonów.
Pomnik ofiar tragedii znajdujący się w Mitchell Recreation Area w Oregonie.
Fragmenty tych śmiercionośnych latających aparatów znajdowano jeszcze wiele lat po wojnie. Do dzisiaj znaleziono około trzystu. To oznacza, że mniej więcej sześćset z nich ciągle pozostaje nieodkrytych. Prawdopodobnie leżą gdzieś na niedostępnych terenach Stanów Zjednoczonych i Kanady i nadal stanowią zagrożenie.